Teatr Telewizji TVP

wywiady

„Ballada o Zakaczawiu” – Waldemar Krzystek: ballada o złodziejach i miłości

„Ballada o Zakaczawiu” – Waldemar Krzystek: ballada o złodziejach i miłości

Zrealizował Pan ten spektakl, bo Zakaczawie, to Pana świat?

– W tym sensie, że mieszkałem w Legnicy w latach, które obejmuje akcja. Także dlatego, że Zakaczawie to część mojego większego świata, który nazywa się Legnica. Tam się urodziłem osiem lat po wojnie i mieszkałem nieopodal radzieckiego garnizonu wojskowego. Tam spędziłem dzieciństwo i kawał młodości.

Przypomnijmy, że „Ballada o Zakaczawiu”,  to historia narodzin szajki przestępczej Benka Cygana, która powstała po 1956 roku i prosperowała aż do końca PRL…


– I historia miłości Benka do kobiety, miłości nieudanej. Najważniejsza jest jednak ta gęsta, wielowątkowa warstwa rzeczywistości Zakaczawia.

Do czego można porównać Zakaczawie, żeby uzmysłowić widzom, czym ono jest?

– Może do niektórych rejonów warszawskiej Pragi, czy Woli, do łódzkich Bałut.  Są takie dzielnice w Gdańsku – Nowy Port, Biskupia Górka. Są na Śląsku, także w Katowicach, Wałbrzychu. W wielu miastach, może w większości z nich, są takie rejestry, gdzie ludzie żyją inaczej niż typowi obywatele. To rejony szczególnie zaniedbane, naznaczone biedą, przestępczością, tworzące swój specyficzny mikroklimat. To jest klimat „dzielnicy przeklętej”, „dzielnicy cudów” zdominowanej przez złodziejskie szajki. Kiedyś kierujące się specyficznym złodziejskim kodeksem honorowym. Zaczerpniętym od absolwentów lwowskiej szkoły złodziejskiej, przesiedlonych po wojnie do Legnicy ze Lwowa.

„Ballada o Zakaczawiu” opowiada o dawnym życiu tej dzielnicy, o przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Dziś bardzo się zmieniła?

– W jakimś stopniu pewnie tak, ale czy bardzo. Nie wiem, ale wątpię. Może tylko kodeks honorowy nie jest przestrzegany.

„Ballada o Zakaczawiu” – Przemysław Bluszcz: historia losu ludzkiego

„Ballada o Zakaczawiu” – Przemysław Bluszcz: historia losu ludzkiego

Urodził się Pan w Piotrkowie Trybunalskim, natomiast początki Pana kariery są związane z Legnicą. Jaki ma Pan stosunek uczuciowy do tego miasta?

– Miłosny… (śmiech). Bez Legnicy nie był bym w tym miejscu, w którym teraz jestem. Tam trafiłem z czwartego roku szkoły teatralnej i tam zaczęła się moja wielka przygoda z teatrem i tak naprawdę tam wszystkiego się nauczyłem. Poczułem smak tego, co to znaczy być w zespole teatralnym, co to znaczy tworzyć teatr, czym może być teatr. Głęboko zapadły mi w pamięci słowa Jacka Głomba, że „teatr może zmienić świat”. Może brzmi to idealistycznie, ale ja ciągle w to wierzę.

A czy jest coś takiego jak dusza tego miasta, a szczególnie tej dzielnicy, o której jest ten spektakl – Zakaczawia?

– Myślę, że tak. To na pewno tam jest. To taka dusza mocno okaleczona przez to, że to miasto było tak doświadczone przez historię. To miasto tak naprawdę niemieckie, ale gościnne dla wielu różnych nacji. Na pewno dusza tego miasta istnieje. „Ballada o Zakaczawiu” to historia o wartościach. Myślę, że są to wartości nieprzemijające, które zawsze są w takich miastach. Bez nich ciężko byłoby mówić o jakiejś atmosferze miasta.

Czy mógłby Pan powiedzieć o czym jest ten spektakl?

– Z jednej strony jest to historia miłości, miłości na kilku planach. Miłości trudnej, niemożliwej – to z jednej strony. Z drugiej strony mamy takie spojrzenie na naszą historię, na historię Polski z perspektywy jednej małej dzielnicy jednego małego miasta. W tej mikroskali możemy zobaczyć makroskalę i stwierdzić, że nasza historia nie jest taka prosta. Jest to jeden z tych legnickich spektakli, który mówi, że nie można ferować łatwych wyroków. Nic nie jest tak naprawdę czarno-białe. Najważniejsze jest, żeby prowadzić dialog, żeby ze sobą rozmawiać, przede wszystkim się spotykać. Legnica była miastem na styku różnych kultur – byli tam i Żydzi, i Rosjanie, Łemkowie, Polacy, Ukraińcy. Świadczy to o tym, że możliwe jest spotkanie się ludzi z różnych stron i że z tego coś sensownego może wyniknąć.

„Ballada o Zakaczawiu” – Janusz Chabior: fajne zakaczawskie spotkanie

„Ballada o Zakaczawiu” – Janusz Chabior: fajne zakaczawskie spotkanie

Urodził się Pan w Legnicy. Czy jest Pan chłopakiem z Zakaczawia?

– Nie, nie jest chłopakiem z Zakaczawia. Urodziłem się po drugiej stronie rzeki.

Czyli dla Pana Zakaczawie jest tym, czym dla Warszawiaka z lewego brzegu Wisły jest Praga…

– Można tak powiedzieć. Zastanawiam się jak o Zakaczawiu powiedzieć, żeby nikt się nie obraził. Była to taka – nie da się ukryć – dzielnica nieco szemrana.

Ta opowieść o legnickiej dzielnicy nie wzięła się znikąd. Trzech współautorów zbierało wspominki od mieszkańców Zakaczawia. Tam są historie prawdziwe…


– Przypominam sobie, gdy miałem kilka lat wybraliśmy się na drugi brzeg do kina, bo właśnie tam było kino Kolejarz. Chyba był to film o Indianach – być może „Winnetou”. Taką się reputacją ta dzielnica cieszyła, że gdy przechodziłem przez most na drugą stronę to miałem pieniądze schowane w tenisówkach. Nic mi się nie przytrafiło, ale reputacja tej dzielnicy była właśnie taka.

O czym jest ten spektakl?

– Ten spektakl jest o przyjaźni chłopaków z dzielnicy, takich chłopców z ferajny. Historia oparta jest w dużym stopniu na życiu legendarnej postaci Gieńka Cygana, który w spektaklu nazywa się Benek, a gra go Przemek Bluszcz. Jest to troszeczkę prawdy, troszeczkę fikcji. Jest to historia chłopaków, którzy zaczynają chuliganerką, a później ich drogi się rozchodzą. Jedni zostali w swojej dzielnicy, a inni ją opuścili. Maniek Pecaj, którego ja grałem, wyjechał do Kanady. Potem oni wszyscy na podsumowanie życia spotykają się przy biesiadnym stole. Jest to nostalgiczna opowieść o ludzkich losach z Zakaczawiem w tle.  Obecnie nie inwestuje się w tę dzielnicę – ludzie wymierają i dzielnica wymiera.

„Ballada o Zakaczawiu” została wystawiona przez legnicki Teatr im. Heleny Modrzejewskiej…

– Tak,  Był realizowany w przestrzeni po byłym budynku domu kultury i kina Kolejarz. Ten budynek był już zdewastowany – wcześniej był jakiś pożar, a później jeszcze dołożyła nieco chuliganerka. Myśmy tę przestrzeń zaadaptowali na miejsce do odegrania tej historii. Przychodziła autentyczna „dzielnica” oglądać ten spektakl. Często było słychać tam otwierane butelki i był pity alkohol. W każdym razie widzowie bardzo się utożsamiali z tymi bohaterami i tym miejscem. Jak ktoś za głośno rozmawiał to widzowie go uciszali – to było takie fajne zakaczawskie spotkanie.

„Ballada o Zakaczawiu” – Jacek Głomb: do śmiechu i do płaczu

„Ballada o Zakaczawiu” – Jacek Głomb: do śmiechu i do płaczu

Jakie były Pana autorskie inspiracje do napisania „Ballady o Zakaczawiu”?

– Minęło od tamtej realizacji już trzynaście lat, więc to już dla mnie właściwie prehistoria. To miała być opowieść o Legnicy dla Legnicy, opowieść w scenerii miasta poniemieckiego, posowieckiego. Niepostrzeżenie ta opowieść o Legnicy, ważny spektakl dla miasta, stała się też opowieścią o Polsce i o świecie. Jako autorzy wcale tego nie zakładaliśmy, ale tak się stało. Tak w sztuce bywa, że rzecz zamierzona w jakiś sposób, przeradza się w trakcie tworzenia i w akcie odbioru przez widzów w coś innego od początkowego zamysłu.

Czy formułę gatunkową ballady wybrał Pan jako najbardziej właściwą?

– Tak, ale muszę od razu dodać, że w dzisiejszych czasach gatunki popękały, przemieszały się. Nie ma już ani czystego, klasycznego dramatu, ani czystej tragedii czy komedii. Chciałem, chcieliśmy żeby powstał tekst i do śmiechu i do płaczu.

„Ballada” powstała w oparciu o relacje mieszkańców, uczestników i obserwatorów zdarzeń, ale to dokumentalne tworzywo przeradza się w  widowisku w swoistą gorzką poezję…

– To świadomy zamysł. Nie chodziło mi o pokazanie tego świata dosłownie,  dokumentalnie, „jeden do jednego”, lecz o nadanie mu jednak kształtu artystycznego, o swoistą mitologizację świata przedstawionego.

Tekst napisał Pan wspólnie z Krzysztofem Kopką i Maciejem Kowalewskim. Jak podzieliliście się swoimi autorskimi rolami?

– Z Krzysztofem Kopką napisaliśmy rozszerzony treatment tekstu. W pewnym momencie mieliśmy problem co dalej, zwłaszcza z dialogami i tu w sukurs ze swoim talentem przyszedł nam Maciej Kowalewski. Powstały dialogi i z gliny życia i z jego głowy. A potem tę wersję Maćka zaczęliśmy poprawiać i uzupełniać, np. o sceny w języku rosyjskim, świetne zresztą, wszystkie je napisał Krzysiek Kopka.

W tym wieloobsadowym spektaklu zagrali wtedy aktorzy lokalni, nieznani szerszej publiczności, choć dziś kilku z nich jest dobrze znanych ogólnopolskiej publiczności. Rezygnacja ze znanych aktorów warszawskich była ważną częścią zamysłu artystycznego?

– Bardzo ważną i szczęśliwie udaną mimo nacisków, by zagrały warszawskie gwiazdy. To dało przede wszystkim efekt autentyczności. Poza tym w tym spektaklu wystąpił zespół legnickiego teatru, świetnie się znający, zgrany, prywatnie i aktorsko, co dało wartość dodatkową. Uzyskanie tego efektu z gwiazdami zebranymi naprędce i w trakcie zdjęć patrzącymi na zegarek, bo są umówione na zdjęcia do reklamy, byłoby niemożliwe.

„Powidoki” – Maciej Wojtyszko: artysta pod presją

„Powidoki” – Maciej Wojtyszko: artysta pod presją

Postać i twórczość Władysława Strzemińskiego, jak wskazuje najnowszy film Andrzeja Wajdy, fascynuje reżyserów. Co Pana zainteresowało?

– Jest tu kilka fascynujących wątków. Po pierwsze sam kierunek, czyli awangardowy konstruktywizm, który stanowił rewolucję w polskim malarstwie, w ogromnej części zastygłym w starych formach. Po drugie, dramatyczna biografia Strzemińskiego, w tym jego ciężkie okaleczenie (utrata nogi i oka), jakiego doznał jako żołnierz I wojny światowej. Wreszcie jego los artysty, którego twórczość i postawa artystyczna stanęła w kolizji ze stalinizmem i jego doktryną w sztuce, choć i przed wojna zmagał się z oporem materii w swojej dziedzinie. Do tego dochodził wątek klęski w życiu osobistym w związku z Katarzyną Kobro. To życie kogoś, kto był poddany straszliwemu ciśnieniu egzystencji i jako człowiek i jako artysta. I to ciśnieniu w najbardziej drastycznym znaczeniu tego słowa.

Przedstawienie składa się z kilkunastu odrębnych epizodów z różnych okresów życia Strzemińskiego. Skąd przyjęcie takiej formuły?

– Poprzez skupienie się na jakimś jednym momencie życia artysty trudno było oddać całe bogactwo i skomplikowanie jego biografii. Postanowiłem więc ująć je w ciąg zdarzeń i impresji. Chciałem w tym zawrzeć nawiązanie, oczywiście całkowicie umowne, do Strzemińskiego sztuki widzenia.

Na liście tzw. Złotej Setki Teatru Telewizji, znalazło się aż pięć Pana przedstawień: „Ferdydyrke” „Amadeusz” Schaeffera, „Molier czyli zmowa świętoszków” Bułhakowa, „Ławeczka” Gelmana i „Garderobiany” Harwooda. Siłą rzeczy telewizyjna scena musi być Panu bardzo bliska…

„Namiętna kobieta” – Piotr Adamczyk: komedia to sprawdzian dla aktora

„Namiętna kobieta” – Piotr Adamczyk: komedia to sprawdzian dla aktora

W ostatnim czasie w Teatrze Telewizji występował Pan w repertuarze komediowym, jednoaktówce „Nikt mnie nie zna” Aleksandra Fredry jako Marek Zięba, ale „Rzecz o banalności miłości”, gdzie zagrał Pan młodego Martina Heideggera, to sztuka bardzo refleksyjna. „Namiętna kobieta” to komedia…

–  Właśnie ten rodzaj sztuki to prawdziwy sprawdzian dla aktora. Tu, jak nie jest śmiesznie, to jest żałośnie. Wspomniał pan o tym Fredrze – była to specyficzna praca. Bo i rzecz na 60-lecie Teatru Telewizji, i na żywo, i mało czasu na próby. Ale wyszło świetnie.

W „Namiętnej kobiecie” gra Pan syna tytułowej bohaterki – Betty Derbyshire. Jaką rolę w życiu matki spełnia Mark?

– Jest on jedynakiem i przez długie lata stanowił jedyny sens jej życia. Spektakl rozpoczyna się tuż przed ślubem 31-letniego Marka, a z tym zbliżającym się wydarzeniem matka wyraźnie nie może się pogodzić. Dokonuje ona bilansu dotychczasowego życia, między innym swojego małżeństwa z Donaldem. Wspomina też swój dawny romans z przystojnym Crazem.

Spektakl ten miał swoją premierę teatralną w 2003 roku w warszawskim Teatrze Współczesnym, kiedy był Pan członkiem jego zespołu. Dla Teatru Telewizji sztuka została nakręcona w 2010 roku. Czy ta odległość czasowa jakoś przeszkadzała, czy pomagała? Czy lepiej czuje się Pan w spektaklach przenoszonych z teatrów, czy też premierowo realizowanych w studiu telewizyjnym?

– Z tym to różnie bywa. To, co było wcześniej wielokrotnie grane na deskach teatralnych, jest oczywiście opanowane i poprawiane. Istnieje jednak różnica między rodzajem gry w teatrze żywym i Teatrze Telewizji, gdzie jest to bardziej filmowe. To sprawia, że te spektakle nie mogą i nie wyglądają nigdy identycznie.

Jak na planie współpracuje się w Martą Lipińską?

– To jest wspaniała osoba. Ma się wrażenie jakby ta rola została napisana specjalnie dla niej. To jest wyróżnienie dla aktora móc się znaleźć z panią Martą na scenie. Ona zawsze stwarza sympatyczną atmosferę na planie, co przekłada się i na inne osoby. Dodajmy jeszcze, że w spektaklu świetnie kreacje stworzyli Krzysztof Kowalewski i Andrzej Zieliński.

„Namiętna kobieta” – Maciej Englert: nie jestem niewolnikiem własnego stylu

„Namiętna kobieta” – Maciej Englert: nie jestem niewolnikiem własnego stylu

Namiętna kobieta” Kay Mellor to sztuka o opresji kobiety w społeczeństwie i relacjach rodzinnych...

– Są tu dwa wątki, znane chyba wszystkim. Pierwszy dotyczy kobiet mających synów, których w pewnym momencie „żenią”. To jest dla tych pań na ogół bardzo trudny moment. Jest to jednak jednocześnie utwór o uwolnieniu się kobiety z pewnego sposobu myślenia, stania się w poniekąd kobietą wyzwoloną.
 
Ale już duch kochanka, grany przez Andrzeja Zielińskiego, wprowadza sytuację komiczną…

– To świetny pomysł dający wymieszanie różnych gatunków. Z jednej strony jest komedia romantyczna, z drugiej trochę farsy, właśnie z racji przygód z duchem. Wreszcie rodzaj przypowieści o naturze małżeństwa. Zawsze aplauz obu płci na widowni budzą słowa ojca rodziny, granego przez Krzysztofa Kowalewskiego: „Małżeństwo to nie seks, czekolada i róże”. To chyba najkrótsza recenzja pewnych oczekiwań i rozczarowań wynikających z małżeństwa.

Czy „Namiętna kobieta”, to drugorzędna literatura w pierwszorzędnym wykonaniu, jak określił to jeden z krytyków?

– Zwykło się uważać literaturę teatralną inną niż poważny dramat czy tragedia, za drugorzędną. Mam na myśli taką, która wywodzi się od farsy, komedii del arte, gatunków nie zawsze cenionych przez artystów. A są to często świetnie napisane utwory, które poza tym często najlepiej wyczuwają klimat społeczny, klimat panujący wśród widzów. One śmiesząc, mają może także pomóc widzom.

W jakim sensie i w jaki sposób?

– Jako utwory tematyką zbliżone do życia zwykłego widza, do jego głupoty albo mądrości, do jego wyobrażeń i marzeń. To jest także funkcja rozładowania pewnych nagromadzonych emocji.

„Namiętna kobieta” – Marta Lipińska: kobieta w chwili buntu

„Namiętna kobieta” – Marta Lipińska: kobieta w chwili buntu

Czy o tej sztuce można powiedzieć: drugorzędna literatura w pierwszorzędnym wykonaniu, jak napisał jeden z krytyków?

– „Namiętna kobieta” zapewne nie jest wielką literaturą dotykającą problemów filozoficznych, ale to nie znaczy, że błahą i pozbawioną wartości. To jest komedia, może trochę gorzka komedia o doświadczeniu współczesnej kobiety: żony, matki, kochanki, człowieka.

Ta kobieta jest w sytuacji krytycznej, jeśli posłużyć się znanym tytułem?

– Bardzo krytycznej, bo akcja rozgrywa się w dniu ślubu jej ukochanego syna, jedynaka. To na niego Betty przelała swoje uczucia, niezrealizowane w związku  z dość chłodnym mężem. Perspektywa odejścia syna jest dla niej dramatem. To wszystko wywołuje w niej silne natężenie emocji, wspomnień, wyobraźni, wspomina dawnego kochanka, który pojawia się… może nie zdradźmy tego przed widzami, który jeszcze nie widzieli przedstawienia. W każdym razie przeżywa godziny buntu.

Jakimi cechami osobowościowymi odznacza się Pani bohaterka?

– To przede wszystkim, jak wskazuje sam wiek jej syna, kobieta dojrzała, doświadczona. W jej charakterze tkwią zalążki jej dramatu. To nie jest bezmyślna „kura domowa” biernie poddająca się biegowi wypadków, zrezygnowana albo akceptująca bez refleksji swoje położenie. To kobieta bardzo inteligentna, wrażliwa, obdarzona wyobraźnią, poczuciem humoru, mająca ironiczny dystans do siebie, a przy tym będąca trochę rogatą duszą. No i romantyczna, nie pozbawiona cech marzycielskich.

„Namiętna kobieta” – Andrzej Zieliński: Craze to niespełniona miłość bohaterki

„Namiętna kobieta” – Andrzej Zieliński: Craze to niespełniona miłość bohaterki

Czy lubi Pan występować w komedii?

– Jest to jeden z najtrudniejszych, jeżeli nie najtrudniejszy, gatunek, z jakim w tym zawodzie można się zetknąć. Jeżeli robi się to dobrze, to nagradzają pracę brawa publiczności. Także w trakcie przedstawienia. A z czego wynika ta szczególna trudność, jeśli chodzi o komedię? – Wymaga to bardzo dużej precyzji. Niektórzy reżyserzy, czy aktorzy pozwalają sobie w sztukach innego rodzaju na pewną dowolność, czy improwizację. Natomiast w precyzyjnie napisanej komedii nie ma to miejsca, bo wtedy wali się cała konstrukcja. Jest to robota matematyczna przy ustawianiu takiego przedstawienia. Później wymaga to dużej dyscypliny, a zakładam, że mówimy o w pełni profesjonalnym wykonaniu. Aktorzy muszą się bardzo pilnować przez cały czas będąc na scenie.

W „Namiętnej kobiecie” gra Pan rolę Craze’a, ducha dawnego kochanka głównej bohaterki. Co może Pan powiedzieć o swojej roli?

– Zabawne w całej sytuacji i ciekawe było to, że Craze jest widziany tylko przez jedną osobę, Betty, czyli główną bohaterkę, bo ani jej syn, ani mąż go nie widzą. Dochodzi w związku z tym do wielu komicznych sytuacji, bo w obecności syna rozmawia z Crazem, a on nie wie, czy wierzyć w to, co mówi mama, czy nie. Traktuje ją troszeczkę jakby była „crazy”. Craze jest to niespełniona miłość głównej bohaterki. Poznajemy Betty w momencie, w którym myśli, że traci syna, bo ten się żeni. Wydaje jej się, że już go nie będzie widywać. W takiej sytuacji przypomina się jej coś, co mogło być wspaniałe. Prowadzi też to do szeregu wyrzutów wobec męża, z którym niekoniecznie się dogadywała. To nie jest farsa. Jest to melancholijna, czasem smutna, opowieść, towarzyszą jej jednak zabawne sytuacje wynikające z kontekstu całości.

W głównej roli występuje Marta Lipińska. Jest to osoba z takim osobistym ciepłem, że wydaje się, że nie mogłaby zagrać czarnego charakteru. Jak się z nią pracuje na planie?


– Cudownie. Marta jest osobą, która cieszy się i śmieje całą postacią. Ma taką aurę wokół siebie. Widać to było po reakcjach publiczności, która była zachwycona Martą Lipińską w tym przedstawieniu. Ja mogę się cieszyć, że mogłem w tym przedsięwzięciu uczestniczyć.

Premiera „Namiętnej kobiety” w Teatrze Współczesnym miała miejsce w 2003 roku, natomiast dla Teatru Telewizji sztuka została zarejestrowana w 2010 roku. Jaki to miało wpływ na pracę w studiu telewizyjnym?

„Przygoda” – Beata Ścibakówna: stylowy dramat

„Przygoda” – Beata Ścibakówna: stylowy dramat

Proszę o kilka zdań charakterystyki postaci Anny…

– To profesorowa, ze wszystkimi konsekwencjami tego faktu, elegancka dama nie pozbawiona pewnych pretensji. Anna przeżywa właśnie kryzys, jako żona i w ogóle jako kobieta. Mąż robi karierę, oddalił się od niej, ona zakochała się w młodszym mężczyźnie.

Jak można tę sztukę zakwalifikować gatunkowo? To czysty dramat, czy przesycony także elementami komediowymi?

– Jest odrobinę śmiechu przez łzy. To przede wszystkim tekst o bardzo zmiennej akcji, pełnej niespodzianek, zaskoczeń. Jest trochę tajemniczy, jak willa, w której rozgrywa się akcja i w której naturalnej scenerii kręcone są zdjęcia. Są tu też elementy suspensu. Co pewien czas widzowi wydaje się, ze wszystko wie, a nagle następuje zwrot akcji, który podważa tę pewność. To spektakl bardzo aktorski, od aktorów wszystko tu zależy, oni przede wszystkim, a nie sam dramat jako taki, który dla Maraiego jest tylko formą, pretekstem, tworzą tu główną tkankę przedstawienia.

Wspomniała Pani o tajemniczej scenerii willi. Wpływa ona na nastrój aktorów, na styl gry?

– Tak, cała jej tajemniczość odgrywa rolę. Wnętrze, kostiumy, światło, specyficzna akustyka, wszystko to tworzy odrębną jakość. Ja noszę eleganckie ubranie, strój prawdziwej damy, co też determinuje mój sposób gry. To stylowy dramat, zupełnie inny od tego co dziś tak często pojawia się na scenie i na ekranach, od akcji na śmietniku czy w blokowisku. Tu jest inna klasa ludzi, nie spotykana na co dzień. Reprezentują inne myślenie, inne poczucie humoru, inny rodzaj wykształcenia niż powszechny, inny dobór słów. Wszystko rozgrywa się w aluzjach, półsłówkach, spojrzeniach.

Jak pracuje się Pani z mężem, Janem Englertem i jako reżyserem przedstawienia i jako partnerem aktorskim w roli męża właśnie?

– Z mężem pracuję rzadko, choć jesteśmy w jednym Teatrze Narodowym. A szkoda, bo bardzo lubię z nim pracować. Jako bardzo doświadczony aktor zna i czuje aktorów, daje bardzo przydatne uwagi. Potrafi wydobyć z postaci motywy interpretacyjne, których aktor nawet się nie spodziewa. Nie jestem w tym odosobniona, bo wiem, że inni aktorzy też lubią z nim pracować.

W Teatrze Telewizji ma Pani do tej pory na swoim koncie dwadzieścia ról. Które Pani najlepiej wspomina?

– Bardzo mile wspominam debiut w „Stasiu”, napisanym przez Jerzego Jarockiego tekście o młodym Witkacym, a wyreżyserowanym przez Gustawa Holoubka. Z panem Gustawem pracowałam w Teatrze Telewizji jeszcze dwa razy, w „Na dnie” Gorkiego jako Natasza i w „Wilkach w nocy” Rittnera jako Żaneta Dylska. Sporo pracowałam z Janem Englertem, m.in. w „Kurce wodnej” Witkacego jako księżna Nevermore. Także z Jerzym Gruzą w „Słomkowym kapeluszu”, z Andrzejem Łapickim jako Klara w „Ślubach panieńskich” Fredry, z Edwardem Dziewońskim w „Niebezpiecznym zakręcie” Prietsleya. Ale to było dość dawno, w latach dziewięćdziesiątych. Ostatnio wzięłam udział w „Błądzeniu” Gombrowicza w reżyserii Jerzego Jarockiego, widowisku „Warszawa” w reżyserii Andrzeja Strzeleckiego i zupełnie ostatnio w przedstawieniu na żywo „Trzy razy Fredro”.

Dziękujemy za rozmowę.

Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz