Teatr Telewizji TVP

„Trzy razy Fredro” – Beata Ścibakówna: pokazać intrygę i zabawić widzów

– Fredro pisał w czasach, kiedy nie było telewizji, kina, internetu, nawet elektryczności. Czas umilano sobie inaczej, czytano książki i robiono sobie różne figle, zagadki. To właśnie chcemy pokazać – jak nasi przodkowie sprzed stu kilkudziesięciu lat urozmaicali sobie życie – mówi Beata Ścibakówna, odtwórczyni roli Klary w jednoaktówce „Nikt mnie nie zna”.

To już Pani druga, po latach, Klara w Teatrze Telewizji po Klarze w „Ślubach panieńskich”. Tym razem mniej znana Klara z „Nikt mnie nie zna”…

– Rzeczywiście, tamtą Klarę grałam w reżyserii pana Andrzeja Łapickiego, z okazji jednego z jego jubileuszy.

Czym się różnią obie fredrowskie Klary?

– Tamta Klara ze „Ślubów” jest kokietką, która podkochuje się w Gustawie. Ta jest mężatką, która ma potwornie zazdrosnego męża, który nie ufa w jej uczciwość, choć ona jest uczciwa. Nie chciałabym więcej zdradzać z intrygi, żeby nie odebrać zabawy i zaciekawienia widzom. Intryga jest dość zawiła, ale reżyser, a i pozostali realizatorzy postarają się tak zrobić, żeby widzowie wszystko świetnie zrozumieli.

Fredro ciągle jest wystawiany, podczas gdy wielu klasycznych autorów polskich i obcych zostało zapomnianych, nie ma ich w repertuarze. A Pani lubi Fredrę?

– Bardzo. Zaczęłam go już „trenować” na trzecim roku studiów aktorskich, między innymi „Męża i żonę”. Przypomniała mi się sytuacja z egzaminu, gdy w jednej ze scen fredrowskich odpięły mi się haftki od spódnicy i jedną ręką musiałam ją podtrzymywać, a drugą zbierać naczynia. To była prawdziwa ekwilibrystyka. Fredro nie jest autorem tak trudnym myślowo jak Słowacki, Krasiński czy Mickiewicz, choć na pewno można w nim odczytywać rozmaite podteksty. Jest lubiany, bo jest lekki, frywolny, czasem dwuznaczny.

„Nikt mnie nie zna” należy do rymowanych tekstów Fredry. Łatwiej czy trudniej jest je grać niż nierymowane?

– W tym przypadku raczej trudniej, ponieważ mamy do czynienia ze spektaklem na żywo i jeśli pomylimy wiersz, to będzie to ewidentnie zauważone. W przypadku tekstu prozatorskiego jest o tyle łatwiej, że jeśli się czegoś zapomni, można coś „zachachmęcić”, zastąpić zapomniane słowo czy zwrot własnym. Natomiast precyzyjnego rymu, rytmu i średniówki niczym nie da się zastąpić. Jeśli się z rytmu wypadnie, to jak pociąg z toru kolejowego.

To będzie Fredro bardzo lekki czy jakoś „pogłębiony”?

– Na jednej z prób fredrowskich usłyszałam uwagę: „To nie jest Stanisławski”. W psychologię się więc nie wgłębiamy. Chcemy pokazać intrygę, sami się bawić, a przede wszystkim dać zabawę widzowi. Zabawę wierszem, sytuacjami i intrygą, o której można powiedzieć, że jest nie do pomyślenia w realnym życiu, przynajmniej naszym, współczesnym. Można to nawet odebrać dziś jako banialuki. Musimy jednak pamiętać, że Fredro pisał w czasach, kiedy nie było telewizji, kina, internetu, nawet elektryczności. Czas umilano sobie inaczej, czytano książki i robiono sobie różne figle, zagadki. To właśnie chcemy pokazać – jak nasi przodkowie sprzed stu kilkudziesięciu lat urozmaicali sobie życie.

Czuje Pani dużą tremę przed tym spektaklem?

– Chyba nie ma aktora, który nie odczuwałby tremy. A skoro czuje się ją przed widownią liczącą kilkaset osób, to co dopiero mówić o widowni przekraczającej milion? Nie da się niczego, tak jak w przypadku spektaklu rejestrowanego czy filmu powtórzyć, zrobić duble. A tu – żywioł. Tym bardziej, że w teatrze próbujemy przez dwa-trzy miesiące, często dzień po dniu, tydzień po tygodniu, a tu spotykamy się sporadycznie. Ja jestem aktorką, która w pełni wchodzi w rolę dopiero wtedy, gdy wejdzie w sytuacje sceniczne.

Trema to jedyna trudność?

– Nie. Inna polega na tym, że gramy jednocześnie dla niewielkiej publiczności w studiu i dla milionowej widowni telewizyjnej. Dla tej pierwszej trzeba grać głośniej, wyraźniej, bardziej teatralnie,  do drugiej – znacznie oszczędniej. Trzeba tu będzie znaleźć swoisty złoty środek, co nie będzie łatwe. W poprzednich spektaklach na żywo jedni realizatorzy przechylali się raz w jedną, raz w drugą stronę, z różnymi efektami.

Zagrała Pani w około dwudziestu spektaklach Teatru Telewizji, ostatnio w „Warszawie” w reżyserii Andrzeja Strzeleckiego. Lubi Pani tę formę?

– Ogromnie. Szkoda tylko, że obecnie tak mało spektakli się realizuje. Kiedyś pracowało się w Teatrze Telewizji bez mała tyle, ile dziś w serialach. Proporcje się odwróciły.

Dziękujemy za rozmowę.

Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz

ROZMOWA Z JANEM ENGLERTEM