„Czarnobyl – cztery dni w kwietniu” – Janusz Dymek: opowieść o upiornym kwietniu
– Spektakl pokazuje sprawę Czarnobyla autentycznie, dzięki temu, że dotarliśmy do dokumentów oraz ludzi ówczesnej władzy, naukowców, dziennikarzy, którzy mieli w tych zdarzeniach jakiś udział. Każda postać ma swój rzeczywisty odpowiednik – mówi Janusz Dymek, współscenarzysta i reżyser spektaklu teatru telewizji „Czarnobyl – cztery dni w kwietniu”.
Skąd się wziął pomysł tego przedstawienia?
– Na pewno nie był rocznicowy, zwłaszcza że wstępne przygotowania trwały dość długo i nie dałoby się tak wycyrklować z produkcją. Natomiast sama historia wydawała nam się tak dramatyczna, pełna znaków zapytania, zróżnicowanych postaw ludzkich, że warta była opowiedzenia, właśnie w formie widowiska telewizyjnego. Poza tym odzwierciedlał się w niej jak w soczewce charakter ówczesnego ustroju i specyfika relacji polsko-radzieckich.
Bezpośrednio pomysł wziął się stąd, że mój kolega Sławomir Popowski był w Związku Radzieckim w czasie, na który przypadł wybuch w elektrowni atomowej w Czarnobylu, w charakterze dziennikarza polskiego, korespondenta w Moskwie. Stąd poznał aspekt tych wydarzeń z tamtej strony. Dodatkowym impulsem były relacje jego żony, która nienawidziła Moskwy i bardzo się w niej źle czuła. Tę irytację, negatywne nabuzowanie dobrze pokazała w swojej roli Urszula Grabowska. Tej sceny nie ma w spektaklu, ale żona Sławka opowiadała mi, że kiedy poszła do moskiewskiej apteki, żeby kupić płyn Lugola, została wykpiona przez aptekarkę, która drwiła, że „wy już tam w Polsce wszyscy pijecie ten Lugol” i nagabywała ją „dlaczego nie nauczyła się jeszcze po rosyjsku, skoro mieszka w Rosji”.
Poza tym dowiedzieliśmy się, że żyje profesor Zbigniew Jaworowski, specjalista od energii atomowej, który miał istotny udział w wydarzeniach po stronie polskiej, a ściśle mówiąc dowodził całą akcją przeciw skutkom wybuchu. Przez niego dotarliśmy także do ludzi z ówczesnych kręgów rządowych, którzy brali udział w decyzjach, choć sceny obrad rządu PRL w spektaklu nie ma. Dodatkowym źródłem wiedzy był Ryszard Szurkowski, nasz słynny kolarz, który znał kulisy od strony organizacji w tych dniach Wyścigu Pokoju. Przypomnę, że mimo zagrożenia dla zdrowia dla publiczności i kolarzy, nie zdecydowano się jednak na odwołanie tej imprezy.
Mając te wszystkie relacje i dostęp do dokumentów, potrzebowaliśmy jeszcze ujęcia całości w zwarty układ dramaturgiczny, czego podjął się Igor Sawin. Ja zająłem się dialogami, starając się nadać im możliwie największy autentyzm.
Czy wszystkie postacie mają swoje realne odpowiedniki?
– Ci którzy zgodzili się na ujawnienie tożsamości, podani są z imienia i nazwiska. Nie uzyskaliśmy zgody na użycie w obsadzie prawdziwego nazwiska ówczesnego prezesa Polskiego Związku Kolarskiego, ani nazwisk części naukowców. Pod swoim nazwiskiem występuje najważniejsza postać, profesor Jaworowski, szef ośrodka jądrowego w Świerku. Narracja widowiska rozwija się z jego punktu widzenia. Co ciekawe, na użycie swojego nazwiska zgodził się ówczesny minister obrony narodowej, generał Florian Siwicki, jeden z głównych ludzi generała Jaruzelskiego. Z imienia i nazwiska występuje też Ryszard Szurkowski.
Na ile istotny był także autentyzm o charakterze materialnym, wygląd pomieszczeń, przedmiotów, ówczesny sposób ubierania się?
– Widowisko miało charakter poniekąd parareportażowy i ten aspekt był ważny. Użyliśmy na przykład zachowanej z tamtych czasów nyski-sanitarki. Wykorzystaliśmy mieszkania urządzone na modłę tamtych lat. Po premierze spektaklu niektórzy nie wierzyli, że siedziba redakcji korespondentów, dziennikarzy polskich w Moskwie mogła być tak nędzna, siermiężna. A tak było. To był ciasny, licho urządzony pokoik, z dalekopisem. Wszystkie sceny kręciliśmy w naturalnych wnętrzach. Moskiewskie osiedle dla „inostranców” zagrał warszawski Muranów, mający podobny charakter architektoniczny.
Dziękujemy za rozmowę.
Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz