„Czarnobyl – cztery dni w kwietniu” – Sławomir Popowski: Polska obroniła się
– Pierwszy sygnał dotarł do nas, korespondentów, dopiero po 67 godzinach od wybuchu, a pierwsza konferencja prasowa o niektórych szczegółach dotyczących wybuchu odbyła się po dziesięciu dniach, 6 maja w Kijowie – wspomina Sławomir Popowski, współscenarzysta spektaklu „Czarnobyl. Cztery dni w kwietniu”.
Jest Pan nie tylko współautorem scenariusza, ale także byłym korespondentem Polskiej Agencji Prasowej, który pracował w Moskwie w czasie katastrofy czarnobylskiej. Na jakich wątkach w scenariuszu najbardziej Panu zależało?
– Po pierwsze na wątku profesora Jaworowskiego, zmarłego niedawno, który miał ogromne zasługi w walce ze skutkami skażenia w Polsce. To on był autorem pomysłu, by 18 milionom Polaków podać po jednostce płynu Lugola. Podjęto tę decyzję błyskawicznie i niezależnie od oceny tamtej władzy i ustroju trzeba im to zapisać na plus. Narada w KC z udziałem profesora Jaworowskiego odbyła się między 5 a 6.30 rano i tam podjęto decyzje zgodne z sugestiami profesora. Polska najlepiej sobie z tym problemem poradziła ze wszystkich krajów objętych skażeniem, najlepiej zdała ten egzamin. Nawet Stany Zjednoczone potrzebowały aż czterech dni na podanie swoim obywatelom substancji ochronnej. To ocaliło w Polsce życie i zdrowie wielu tysiącom ludzi, zwłaszcza dzieci, chroniąc je przed nowotworami krtani.
Dlaczego dobrze zorganizowany Zachód poradził sobie gorzej od biednej Polski?
– Bo oni tabletki jodowe 131 trzymali w magazynach, a w Polsce płyn Lugola na wypadek wojny jądrowej był zgromadzony w aptekach. Można więc było szybko zorganizować podawanie ludziom roztworu.
A kolejny ważny wątek?
– Po drugie wątek Ryszarda Szurkowskiego, trenera polskiej kadry, który wziął na siebie swoisty bunt kolarzy przeciwko startowi w Wyścigu Pokoju w takich warunkach. Amerykańska ekipa zresztą wycofała się z wyścigu. Nie zrezygnowali natomiast Francuzi. I po trzecie, zależało mi na tym, żeby uwzględnić aspekt, jakim był kompletny brak informacji w ZSRR. Doszło to tego, że nawet korespondenci pozbawieni byli długo jakichkolwiek informacji. Pierwszy sygnał dotarł do nas dopiero po 67 godzinach od wybuchu, a pierwsza konferencja prasowa o niektórych szczegółach dotyczących wybuchu po dziesięciu dniach, 6 maja, w Kijowie.
Jakie były polityczne skutki katastrofy?
– Właśnie owa katastrofa informacyjna, która naraziła życie tylu ludzi, zwłaszcza na Ukrainie, wywołała silną potrzebę jawności (głasnosti), którą Michaił Gorbaczow uczynił jednym ze swoich głównych haseł. W konsekwencji w grudniu 1986 roku został zwolniony z łagru duchowy lider radzieckich kręgów dysydenckich, profesor Andriej Sacharow. Nawiasem mówić, skutki zdrowotne Czarnobyla okazały się po latach jednak w sumie mniejsze niż głosiła ówczesna stugębna plotka, co nie znaczy, że zwłaszcza dla obszarów blisko elektrowni nie były one straszne, katastrofalne. Trudno się skądinąd dziwić, że wykorzystano te zdarzenia dla podkopania politycznej pozycji ZSRR.
Są w scenariuszu także wątki związane z Panem bezpośrednio…
– Korespondent Adam, którego gra Leszek Lichota, to jestem ja, a Anna grana przez Urszulę Grabowską, to moja żona Blanka. Była ze mną w Moskwie, gdzie bardzo źle się czuła psychicznie. Był też z nami starszy syn. Po Czarnobylu żona jeszcze bardziej chciała stamtąd wyjechać, ale została tam ze mną dziewięć lat, za co jestem jej ogromnie wdzięczny.
Obraz zdarzeń w spektaklu można uznać za wierny w faktach i nastroju?
– Mogę mówić tylko o wątku moskiewskim, bo tam wtedy byłem. Został oddany bardzo wiernie, w 99 procentach.
Dziękujemy za rozmowę.
Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz