Teatr Telewizji TVP

„Śmierć rotmistrza Pileckiego” – Jacek Rozenek: taka rola to konfrontacja z historią

– To był bardzo interesujący materiał aktorski, choć od strony ludzkiej Różański to był potwór, który swoją wiedzę i kulturę umysłową wykorzystał w złej sprawie – mówi Jacek Rozenek, odtwórca roli pułkownika Józefa Różańskiego w spektaklu „Śmierć rotmistrza Pileckiego” Ryszarda Bugajskiego.

Zagrał Pan postać osławionego dyrektora X Departamentu stalinowskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Jak Pan się przygotowywał do tej roli?

– Przede wszystkim przyjąłem propozycję Ryszarda Bugajskiego jako bardzo ciekawą z zawodowego punktu widzenia. Ciekawą i bardzo ryzykowną.

Z uwagi na charakter postaci?

– Przede wszystkim z uwagi na fakt, że tysiące osób zainteresowanych powojenną historią Polski wie, kim była ta postać, ma o niej pewne wyobrażenie i trzeba się z tym wyobrażeniem skonfrontować. A do tego żyją jeszcze rodziny jego ofiar, niewykluczone także, że nawet osoby, które się z nim zetknęły bezpośrednio lub go widziały. To coś zupełnie innego niż grać postać fikcyjną.

Przygotowywał się Pan do tej roli od strony wiedzy historycznej? Czy aktorowi jest to w ogóle potrzebne?

– Nie ma na to żadnej reguły. Jednemu aktorowi jest to potrzebne do ożywienia wyobraźni, inny poprzestaje na własnej intuicji. Jednak trzeba się przynajmniej elementarnie orientować w tle historycznym, choćby po to, aby oddać ówczesny styl bycia, który był jednak trochę inny od dzisiejszego.

A jak było w Pana przypadku?

– Zapoznałem się z historią tej ponurej postaci, człowieka, który łączył w sobie wysoką wiedzę i kulturę umysłową z perfidnym sadyzmem i rolą, de facto, kata. To był bardzo interesujący materiał aktorski, choć od strony ludzkiej ten fakt dodatkowo obciąża tę postać. To był potwór, który swoją wiedzę i kulturę umysłową wykorzystał w złej sprawie. Przede wszystkim jednak najwięcej dały mi rozmowy z reżyserem Ryszardem Bugajskim. Charakteryzuje go wielkie zaufanie do aktora, a to w moim przypadku bardzo procentuje. To było też dla mnie silne doświadczenie emocjonalne, trudne, bo i w mojej rodzinie były ofiary UB. Był to więc jakiś rodzaj powrotu do korzeni.

Tę samą postać zagrał Pan też w dwóch innych realizacjach: w „Generale Nilu” w reżyserii Bugajskiego i w Teatrze Telewizji w „Słowie honoru” w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego.

– Rzeczywiście. Taki traf mi się przydarzył. Mam nadzieję, że nie przylgnie do mnie „gęba” etatowego funkcjonariusza UB (śmiech). Na szczęście mam w Teatrze Telewizji za sobą jeszcze sporo innych ról.

Naliczyliśmy trzydzieści, od 1996 roku…

– Nawet? Pamiętam, że debiutowałem w roli Toma w „Miłości i gniewie” Osborne’a w reżyserii Mariusza Benoit. Dzięki temu teatrowi mogłem spotkać się z  tak wybitnymi artystami, jak między innymi Zbigniew Zapasiewicz, Krzysztof Zaleski, Maciej Prus, panowie Englertowie czy Gustaw Holoubek, który reżyserował mnie dwa razy, jako Maria w „Igraszkach trafu i miłości” Marivaux i jako Edka w „Pannie Maliczewskiej” Zapolskiej.

Dziękujemy za rozmowę.

Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz