„Śmierć rotmistrza Pileckiego” – Ryszard Bugajski: w Los Angeles nie mogli uwierzyć
– Do Pileckiego nie można stosować miary realizmu. Szedł na otwartą konfrontację ze stalinowskim wymiarem sprawiedliwości. Nie dążył do ocalenia życia, lecz chodziło mu o złożenie go w ofierze jako świadectwa Polaka i chrześcijanina – mówi Ryszard Bugajski, scenarzysta i reżyser widowiska „Śmierć rotmistrza Pileckiego”.
Dlaczego z bogatej i dramatycznej historii Polski lat czterdziestych wybrał Pan właśnie los rotmistrza Pileckiego?
– Zaczęło się od tego, że już przed laty napisałem projekt pod tytułem „Waga i miecz”, który miał być historią PRL opowiedzianą poprzez procesy sądowe, poprzez działanie wymiaru sprawiedliwości. Miało to obejmować okres od procesu przywódców polskiego podziemia sądzonych w Moskwie w 1945 roku, poprzez procesy Fieldorfa czy biskupa Kaczmarka aż po okres końcowego PRL z procesem zabójców księdza Popiełuszki. Także z uwzględnieniem spraw kryminalnych, ale mających podtekst polityczny, jak sprawa seryjnego mordercy Mazurkiewicza z 1956 roku czy sprawa Marchwickiego z początku lat 70. Długo nie było jednak zainteresowania ze strony władnych instytucji. Kiedy się w końcu pojawiło, okazało się, że nie uda mi się jednak zrobić filmu, nawet telewizyjnego, lecz spektakl Teatru Telewizji. Środki finansowe były więc małe, ale uzyskałem bezinteresowną pomoc, między innymi od pań krawcowych, które gratis uszyły część garderoby dla aktorów.
Jak postanowił Pan zinterpretować postać Pileckiego?
– To była niezwykła postać. Nie tylko przyjechał do Polski z Włoch, aby prowadzić antykomunistyczną działalność, ale mając możliwość opuszczenia kraju i wyjechania na Zachód nie zrobił tego, narażając także rodzinę. Jego żona dowiedziała się o tym ze zdumieniem w czasie procesu. Szperając z Markiem Proboszem w poświęconych Pileckiemu materiałach, natrafiliśmy na książkę Tomasza a Kempis „O naśladowaniu Chrystusa”, z którą nie rozstawał się w więzieniu. To był średniowieczny podręcznik ascezy, poprzez którą można było naśladować cierpienie Chrystusa w jego dobrowolnej ofierze za ludzkość dla jej odkupienia. Była to postawa wywodząca się od idei mesjanistycznej Andrzeja Towiańskiego, ważnego nurtu polskiego romantyzmu. Pilecki poszedł tym śladem decydując się na złożenie ofiary z siebie. To, że szedł na otwartą konfrontację ze stalinowskim wymiarem sprawiedliwości świadczyło o tym, że nie dążył do ocalenia życia, lecz chodziło mu o złożenie go w ofierze jako świadectwa Polaka i chrześcijanina. Dlatego do postawy Pileckiego nie można przykładać miary postaw realistycznych, lecz wyłącznie miarę idealizmu i uduchowienia. To była postawa przeciwległa do postawy generała Nila-Fieldorfa, o którym później zrobiłem film. On nie prowadził i nie zamierzał prowadzić żadnej czynnej walki zbrojnej, bo uważał to za drogę do wyniszczenia substancji narodowej. W przeciwieństwie do mesjanistycznego romantyka Pileckiego, Nil był realistą. Byli przedstawicielami dwóch różnych koncepcji, lecz jego życie zakończyło się tak samo, jak życie rotmistrza.
Co zaważyło na powierzeniu roli tytułowej Markowi Proboszowi?
– Z Proboszem pracowałem w Teatrze Telewizji przy „Za i przeciw” Harwooda i znałem jego duże możliwości. Wydał mi się najlepszym kandydatem do tej roli. Właściwie nie rozważałem innej kandydatury. Nie było tu podobieństwa fizycznego, ale Marek miał w sobie jakiś niezbędny do tej roli idealizm, żarliwość. Uważam, że zagrał ją bardzo dobrze i dziś też bym mu ją zaproponował.
Jego głównego antagonistę, a raczej kata, pułkownika Różańskiego zagrał Jacek Rozenek. Skąd ten wybór obsadowy?
– Jacek Rozenek jest świetnym aktorem, ale był świeżo po roli w filmie Leszka Wosiewicza „Rozdroże Cafe”, gdzie grał postać policjanta poruszającego się warszawskim świecie przestępczym, półświatku i miał to jeszcze w aktorskiej pamięci. W pierwszych przymiarkach do roli zaczął mówić nieco „warsiaskim” akcentem. Od razu to skorygowałem, przypominając, że Różański był członkiem przedwojennej prawniczej elity Warszawy, człowiekiem wykształconym i prywatnie czarującym, duszą towarzystwa, miłym, nawet serdecznym. Jednak po tych prywatnych spotkaniach szedł na Rakowiecką, stawał się bestią i wyrywał więźniom paznokcie. To był człowiek o dwóch twarzach. I to było ciekawe z punktu widzenia teatralnego.
Gdzie kręcone były zdjęcia?
– Głównie we wnętrzach autentycznych. Sali sądowej, gdzie był proces, już nie ma, bo wnętrza ocalałego budynku przy Filtrowej zostały gruntownie przebudowanie. Zdjęcia z celi, przesłuchań i egzekucji były nakręcone w więzieniu przy Rakowieckiej i korytarzach z nim sąsiadujących od strony obecnego szpitala. Pomogła mi bardzo dobra i precyzyjna scenograf oraz kostiumolog Aniko Kiss. W wizji plastycznej bardzo wiele pomogło odpowiednie ustalenie światła. Autentyzm był ważną sprawą.
Spektakl ma, jak na Teatr Telewizji, ogromną obsadę i skomplikowaną logistykę, a jednocześnie miał Pan standardowy budżet i standardowe siedem dni na realizację. Jak Pan to zdołał ogarnąć w takich okolicznościach?
– W Los Angeles, gdzie spektakl został pokazany, nikt w to nie mógł uwierzyć, poza Polakiem, operatorem Januszem Kamińskim, który mi gratulował. Tam dwieście tysięcy dolarów dostałby za tyle dni pracy sam reżyser. Sukces zawdzięczam m.in. ofiarności ekipy, która pracowała za bardzo skromne stawki, a czasem zupełnie społecznie.
Ze strony rodziny rotmistrza nie było podobnych trudności jak ze strony córki generała Nila?
– Na szczęście nie. I córka, i syn rotmistrza rozumieli, że czym innym są ich własne wspomnienia, a czym innym wymogi koncepcji artystycznej. Te pierwsze niekoniecznie służyłyby sugestywności i istotnej prawdzie przedstawienia.
Dziękujemy za rozmowę.
Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz