„Śmierć rotmistrza Pileckiego” – Marek Kalita: to także hołd dla Pileckiego
– Punktem wyjścia do budowania postaci było dla mnie powojenne, psychiczne „pęknięcie” byłego oficera AK, który zdecydował się na skazywanie na śmierć dawnych towarzyszy broni – mówi Marek Kalita, odtwórca roli sędziego Hryckowiana w spektaklu „Śmierć rotmistrza Pileckiego”.
Chętnie przyjął Pan tę rolę?
– Bardzo chętnie, bez najmniejszego wahania. Teatr Telewizji to forma, którą bardzo cenię, którą oglądam od dziesięcioleci. A że w ostatnich zwłaszcza latach stał się on formą rzadko realizowaną, a w związku z tym rzadko goszczącą na ekranach telewizyjnych, więc tym bardziej bez wahania przyjąłem propozycję Ryszarda Bugajskiego. To reżyser o dużej renomie, wykształcony, myślący, a do tego, jako autor głośnego filmu „Przesłuchanie”, mający doświadczenie w podobnej tematyce.
Uwagi reżysera zgadzały się z Pana widzeniem postaci?
– Tak. Ryszard Bugajski to wybitny i bardzo rzetelny reżyser, co gwarantowało pracę na wysokim poziomie. Daje aktorom bardzo dużą swobodę w budowaniu postaci, niczego nie narzuca, przyjmuje sugestie. Od razu znaleźliśmy wspólny język. Realizacja odbywała się w atmosferze autentyzmu, tym bardziej, że spora część zdjęć była realizowana nie w studiu, lecz we wnętrzach naturalnych, związanych z prawdziwym dramatem Pileckiego.
Czy przed otrzymaniem propozycji dobrze znał Pan problematykę historyczną okresu, którego dotyczy spektakl?
– Problematykę okresu lat czterdziestych w sposób ogólny oczywiście znałem z książek, filmów i dość licznych publikacji prasowych. Jest ona przecież od lat obecna. Natomiast samej postaci sędziego Hryckowiana bliżej nie znalem, więc po przeczytaniu scenariusza zapoznałem z iloma się tylko dało publikacjami na jego temat.
Jakie wrażenia wyniósł Pan z tych lektur?
– Najbardziej poruszające dla mnie było to, o czym wcześniej nie wiedziałem, że sędzia Hryckowian był wcześniej dzielnym oficerem Armii Krajowej, czyli był po tej samej stronie, co Witold Pilecki. Po wojnie zdecydował się jednak na współpracę z władzami Polski Ludowej, na objęcie funkcji sędziego wojskowego i na skazywanie na śmierć swoich dawnych towarzyszy broni.
Co było dla Pana najważniejszym punktem wyjścia do zbudowania roli?
– Było nim pytanie, co się z tym człowiekiem stało po wojnie. Szukanie przyczyn tego „pęknięcia”.
Hryckowian w Pana wykonaniu jest wyraźnie rozedrgany z lęku, niepewny i próbuje to maskować służbistością…
– Tak, być może najprostsza odpowiedź na te wątpliwości jest taka, że on się po prostu bał? Jednak wielu ludzi się bało, wielu było zagrożonych nawet znajdując się w cieniu, a on czynnie, aktywnie działał przeciw swoim kolegom.
Jakby Pan podsumował udział w tym przedstawieniu?
– Poza stroną aktorską, realizacyjną, był to dla mnie także hołd złożony wybitnemu, niezwykłemu patriocie, jakim był rotmistrz Witold Pilecki.
Zaczęliśmy rozmowę od Teatru Telewizji. Ma Pan na koncie udział w kilkudziesięciu przedstawieniach, począwszy od roli w „Dzieciach Arbatu” w 1989 roku. Pokazują one szerokie spektrum Pana możliwości aktorskich, od ról dramatycznych, klasycznych aż po komediowe jak – ostatnio – w „Matce brata mojego syna” w reżyserii Juliusza Machulskiego…
– U niego także zagrałem niemieckiego oficera w spektaklu Sceny Faktu „Przerwanie działań wojennych”. Nieco wcześniej, także na Scenie Faktu wcieliłem się w inną historyczną postać okresu powojennego, Stefana Korbońskiego, któremu jednak udało się uniknąć tragicznego losu Witolda Pileckiego.
Dziękujemy za rozmowę.
Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz