„Śmierć rotmistrza Pileckiego” – Gabriela Muskała: Witold Pilecki był ponad emocjami
– Na pewno moja intuicja mi pomogła, zawsze liczę na nią w pracy. Ale przede wszystkim starałam się jak najwięcej dowiedzieć o Marii Pileckiej. O jej relacji z mężem, o tym jaką była matką, co działo się z nią kiedy więziono jej męża – mówi Gabriela Muskała o swojej roli w spektaklu „Śmierć rotmistrza Pileckiego”.
Zagrała Pani bardzo dramatyczną postać żony rotmistrza Pileckiego. To na niej bardziej nawet niż na mężu spoczywa ciężar najintensywniejszych emocji. Jak reżyser Bugajski przedstawił Pani koncepcję roli, czego oczekiwał i czy zgadzało się to z Pani wyobrażeniem postaci?
– W przypadku postaci, która żyła naprawdę trudno mówić o wyborze koncepcji roli. Wybór jest oczywisty. Zwłaszcza w realizacji, która niemal dokumentalnie odtwarza historię. Myślę, że Ryszard Bugajski szukał aktorki, która w jakimś stopniu fizycznie przypominała Marię Pilecką. A nasza wspólna praca później, w czasie przygotowań do zdjęć i już na planie była próbą jak najwierniejszego zbliżenia się do tej historii i do tej postaci.
Czy korzystała Pani z wiedzy o wizerunku i psychologii rzeczywistej postaci przez Panią granej czy też oparła się Pani wyłącznie na swoich umiejętnościach i intuicji aktorskiej?
– Na pewno moja intuicja mi pomogła, zawsze liczę na nią w pracy. Ale przede wszystkim starałam się jak najwięcej dowiedzieć o Marii Pileckiej. O jej relacji z mężem, o tym jaką była matką, co działo się z nią kiedy więziono jej męża. Chyba rzeczywiście na niej spoczywał ciężar najbardziej podstawowych i pierwotnych emocji związanych z procesem, lęku o przyszłość, o rodzinę, troski i cierpienia. Sam Witold Pilecki był ponad emocjami. On nie rozczulał się nad sobą, w czasie procesu nie myślał o ratowaniu własnego życia. On myślał o ratowaniu Polski, miał misję do spełnienia i wypełniał ją bezkompromisowo, również wobec samego siebie.
Grała Pani w autentycznych wnętrzach więziennych. Czy wywierało to na Pani wrażenie i jakoś wpływało na kształt pracy?
– Nie wszystkie sceny graliśmy w autentycznych wnętrzach, ale wszędzie otoczenie, scenografia i kostiumy były bardzo realistyczne. To na pewno również pozwalało nam przenosić się w czasie do tamtej strasznej historii. Pamiętam jedną scenę, kiedy po wielu miesiącach rozłąki z Witoldem przychodzę na jego rozprawę. Dochodzę do zakratowanego okienka a urzędnik obojętnym głosem mówi mi, że nie ma już przepustek i że nie wejdę. Nie miałam trudności, żeby poczuć w tym momencie emocje Marii Pileckiej. Złapałam za kraty okienka i krzyczałam, że to jest mój mąż, że muszę go zobaczyć, a inny urzędnik bezceremonialnie złapał mnie wpół i odciągnął od krat. W kolejnym dublu tej sceny tak mocno walczyłam, że w pewnym momencie po prostu krata z hukiem oderwała się od ściany i została mi w rękach. Dopiero wtedy, wraz ze śmiechem ekipy wróciłam na ziemię, do świadomości, że oto jesteśmy ponad 60 lat później i kręcimy film.
Jak w ciągu tygodnia intensywnych zdjęć na planie układało się Pani partnerstwo aktorskie z Markiem Proboszem?
– Świetnie. Marek jest twórczym i bardzo inspirującym aktorem, który nigdy nie odpuszcza. Pracuje w ogromnym skupieniu, ma wiele pomysłów i zawsze jest przygotowany do sceny. To według mnie idealny odtwórca roli Witolda Pileckiego. Zagrał go z wielką uczciwością, wrażliwością i pokorą.
Dziękujemy za rozmowę.
Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz