Teatr Telewizji TVP

„Bezdech” – Andrzej Bart: cudowny efekt obcości

– Mój bohater wędruje nie tylko przez swoje jednostkowe życie, ale właściwie także przez dwieście lat historii Polski – mówi Andrzej Bart, pisarz i reżyser, twórca spektaklu Teatru Telewizji „Bezdech”.

Przeczytałem porównanie Pana „Bezdechu” do „Kandyda”, powiastki filozoficznej Woltera i do innych utworów literackich opartych na motywie wędrówki bohatera, który podczas niej przechodzi liczne doświadczenia, dojrzewa, poznaje życie. Czy to właściwy trop?

– Zgodziłbym się z tym generalnie. W moim „Bezdechu” jest motyw wędrówki bohatera. Z tą jednak różnicą, że w odróżnieniu od Kandyda, mój bohater – Jerzy, już nie poznaje świata, bo jest starszym, bardzo doświadczonym człowiekiem. Poznaje jednak swoją ojczyznę, do której przybywa po latach nieobecności.

Jaka jest jego droga wędrówki? Tylko bieżąca, fizyczna czy także pamięciowa, w wyobraźni?

– I taka, i taka. Mój bohater wędruje nie tylko przez swoje jednostkowe życie, ale właściwie także przez dwieście lat historii Polski.

Dlaczego właśnie przybysz, człowiek z Hollywood, wydał się Panu właściwym medium do pokazania Polski w „Bezdechu”?

– Dzięki efektowi obcości. Jeśli człowiek wyjdzie na ulicę we własnym kraju, a tym bardziej we własnym mieście, na ogół wszystko wie o otaczającej go rzeczywistości. Nic go nie zaskoczy. Chodzi jak z zawiązanymi oczami. W obcym kraju, w Nowym Jorku czy Paryżu, czuje się jak dziecko w bajce, wszystko go zaciekawia, ekscytuje. Wtedy jest uważny, ma otwarte oczy. Ja bardzo lubię efekt obcości, bo mam takie usposobienie, że łatwo się nudzę w znanych mi miejscach i sytuacjach, w ogóle łatwo się nudzę znanym. Efekt obcości, jaki osiągamy np. za granicą, jest właśnie taką ucieczką od nudy, spowszednienia.

Pana proza oscyluje między krańcami, od dramatu do groteski, drwiny, kpiny, poprzez mnóstwo rozmaitych odcieni, jest kalejdoskopowa, migotliwa. Skąd taka poetyka?

– Inaczej nie umiem opowiadać. W „Bezdechu” w sposób pogodny opowiadam o nagłej śmierci, czyli łączę jakości pozornie się wykluczające. Nagła śmierć jest niesprawiedliwa, a mimo to opowiadam o niej także ze śmiechem, więc i ona się uśmiecha. Namówiłem staruszkę-śmierć, żeby się uśmiechnęła.

Jest Pan jednocześnie autorem tworzywa literackiego i reżyserem spektaklu telewizyjnego. Należy Pan do bardzo nielicznych przypadków łączenia profesji pisarskiej i reżyserskiej, obok Tadeusza Konwickiego. Skąd to połączenie? Z niedosytu?

– Tylko w przypadku Konwickiego mamy do czynienia z wielką literaturą i wielkimi filmami. Jego „Salto” jest dla mnie jednym z trzech najważniejszych polskich filmów. Co do mnie, to moim prawdziwym zawodem jest pisarstwo. To jest niesłychanie trudne zajęcie. Nie ma porównania między pisarstwem a reżyserią. „Zbrodnia i kara” Dostojewskiego, to potęga myśli, a jej liczne adaptacje filmowe i teatralne, to rysuneczki. Kiedyś w książkach dla dorosłych i młodzieży były ilustracje, które dziś rzadko się zdarzają. Jako dzieci żyliśmy tym, jak wygląda Staś i Nel. Jednak napisać powieść o Stasiu i Nel, a narysować kilka rysuneczków, to niebo a ziemia. Reżyserię traktuję jako rodzaj oderwania się od ciężkiej pracy pisarskiej. Jestem w tym przypadku jak dziecko, które mając do wyboru, czy iść do szkoły, czy pójść na wagary, wybiera to drugie. Zrobiłem sobie wagary, czyli przez jakiś czas poreżyseruję.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz