Teatr Telewizji TVP

„Kontrym” – Sławomir Orzechowski: zło samo wychodzi z tej postaci

– Zło często popełniane było przez ludzi niczym się nie wyróżniających, pospolitych. Taka też jest, jak myślę, moja postać. Nie gram zła „na siłę”. Ono samo z niego wychodzi – mówi Sławomir Orzechowski, odtwórca roli wiceministra bezpieczeństwa publicznego, Romana Romkowskiego w spektaklu Teatru Telewizji „Kontrym”.

Gra Pan postać bardzo znaną nie tylko zawodowym historykom okresu stalinowskiego…

– Tak, Roman Romkowski, to obok Różańskiego, Fejgina, Brystygierowej jedna z najciemniejszych postaci bezpieki, sadysta zza biurka przy Koszykowej, po prostu łobuz pierwszej klasy.

Dla aktora to pokusa zagrać takiego demona?

– Ależ właśnie Romkowski nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek demonem. To człowiek przeciętny, choć inteligentny, bo inaczej nie znalazłby się na tak wysokim stanowisku, ale to inteligencja spożytkowana w zbrodniczych celach.

Mówi Pan o przeciętności tej postaci. Czyli zło, o czym pisała Hannah Arendt, skrywające się w ludziach banalnych?

– Tak, zło często popełniane było przez ludzi niczym się nie wyróżniających, pospolitych. Taki też jak się wydaje był Romkowski. Taką też postać gram ja, więc oszczędnie, z ograniczeniem ekspresji, bez „robienia” zła na siłę. Zło wychodzi samo z tej postaci.

Pokrewną w pewnym sensie postać, szefa NKWD Jagody zagrał Pan w Teatrze Telewizji  w „Herbatce u Stalina” Ronalda Harwooda…

– Tak, tyle że Jagoda jest pokornym podnóżkiem Stalina, skulony, skupiony, czujny, pełen lęku. Romkowski miał dużą autonomię  w swojej zbrodniczej działalności. Jeszcze inny jest bohater „Kolabo”, sztuki także dotyczącej działalności bezpieki, ale już w innych warunkach historycznych. I to wszystko trzeba było od strony aktorskiej wycieniować.

Osiągnął Pan ciekawy i wcale nieczęsty rezultat jako aktor. Mając warunki zewnętrzne charakterystyczno-komediowe, rodzajowe, stał się Pan aktorem ewidentnie dramatycznym…

– To jest właśnie w moim zawodzie najciekawsze. Grać wiarygodnie wbrew warunkom. Mając moje warunki zagrać wysokiego, szczupłego, czarnowłosego amanta. Oczywiście we własnej i przede wszystkim widza wyobraźni. To prawdziwa przyjemność. Przecież tak naprawdę amantem, Don Juanem jest się w głowie, w mózgu, a nie w powierzchowności. W Teatrze Telewizji grałem kiedyś w „Klubie kawalerów” Bałuckiego w reżyserii Krystyny Jandy postać uwodziciela, nałogowego podrywacza kobiet, co wydawało się trudne przy moich warunkach. To jest najbardziej frapujące w tym zawodzie. Możliwość wcielenia się w postać krańcowo odległą od siebie. Wiem, że to brzmi jak banał, bo aktorzy często to mówią w wywiadach. Brzmi, ale dla aktora nie jest to banalne. Pamiętam, jak w jednym z filmów Wajdy rolę kobiecą grał mężczyzna, Japończyk. Pewnie część widzów to rozpoznała, część nie, ale pamiętam silny, trochę perwersyjny dreszczyk, jaki to we mnie wywołało, efekt, którego nawet nie potrafię zdefiniować.

W tym roku mija 25 lat od Pana debiutu w Teatrze Telewizji, w którym zagrał   Pan kilkadziesiąt ról. Ma Pan na swoim koncie bardzo bogaty dorobek artystyczny, a jednocześnie nie stał się Pan aktorskim celebrytą, co od lat idzie często ze sobą w parze. Dlaczego?

– Zupełnie mnie to interesowało. Celebrytyzm, to często uboczny skutek aktorstwa, ale mnie do niczego nie jest potrzebny. Zazwyczaj taki wzlot celebrycki trwa krótko i potem następuje dołek. Aktor, który jest długo na tzw. topie, pod okiem tabloidów, szczególnie narażony jest na to, że może w pewnym momencie opatrzeć się, znudzić. I widzom i reżyserom. I wtedy może spaść z wysoka, czyli boleśnie. Wszystkim nam, aktorom, grozi opatrzenie, bo nasz zawód polega między innymi na tym, że się na nas patrzy, ale aktorskim celebrytom grozi szczególnie. Z drugiej strony trzeba zachować umiar, bo jak nas jest zbyt mało, to mogą o nas zapomnieć. Najlepszy jest tu chyba złoty środek. Nie chciałbym żyć pod okiem tabloidów i plotkarskich portali.

Dziękujemy za rozmowę.

Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz