Teatr Telewizji TVP

„Operacja Reszka” – Witold Dębicki: zaskoczyć widza

– Przyjemnie jest grać ciekawą rolę drugoplanową, ale równie ciekawie iść po czerwonym dywanie i być obserwowanym przez kobiety, które wpływają na obsadę filmów – mówi Witold Dębicki, który gra Cywila z kontrwywiadu w widowisku Teatru Faktu „Operacja Reszka”.

Witold Dębicki, to idealna marka do grania oficerów policji, agentów różnych służb, a czasem gangsterów?

– Dziś bardziej niż kiedykolwiek reżyserzy i producenci angażują aktorów według typu.  W panujących dziś warunkach produkcyjnych wolą nie eksperymentować i mieć pewny efekt. W sumie jednak nie ma w tym nic nagannego. Nie ma takiej roli, żeby nie można było powiedzieć czegoś od siebie, jeśli się tylko chce i potrafi. Ja staram się w każdej z moich ról tego typu, o którym pan wspomina, dać coś różnicującego, coś odmiennego, czymś widza zaskoczyć.

A Pana coś zaskoczyło w tej produkcji?

– Aktora z takim stażem i doświadczeniem trudno czymś zaskoczyć, ale pierwszy raz pracowałem w teatrze telewizji, którego realizacja przypominała typowy plan filmowy, a momentami pracę nad dokumentem.

Jak Pan ocenia dziś swoją pozycję w zawodzie?

– Nie jestem jeszcze w nastroju do podsumowań, nie zamierzam jeszcze odkładać łyżki, ale po skończeniu w tym roku siedemdziesiątki częściej zacząłem zastanawiać się nad tym, co osiągnąłem  tym zawodzie. Myślę, że mogę określić się jako aktor podpórka, aktor pomocniczy. Z tego punktu widzenia aktorzy dzielą się na dwie kategorie: na tych pierwszoplanowych, ze słynnymi nazwiskami i tych z drugiego czy nawet trzeciego planu. Kiedyś czytałem wywiad ze znanym amerykańskim aktorem Robertem Duvallem, który powiedział, że przyjemnie jest grać ciekawą rolę drugoplanową, ale równie ciekawie iść po czerwonym dywanie i być obserwowanym przez kobiety, które wpływają na obsadę filmów.

Które ze swoich ról teatralnych uważa Pan za szczególnie ważne?

– Podobnie jak w przypadku filmu, trudno mi to oceniać. Myślę jednak, że najbardziej cenię sobie role, które są owocem mojej aktorskiej dojrzałości, czyli role  z ostatniego dziesięciolecia. Mam na myśli poznańskie role, tytułowego „Ryszarda III”, Ojca Laurentego w „Romeo i Julii” czy króla Klaudiusza w „Hamlecie”, czyli role szekspirowskie. Bardzo dobrze czuję się też jednak w gatunku, jakim jest farsa. Nauczył mnie ją cenić reżyser Józef Słotwiński.

U którego grał Pan w Teatrze Telewizji…

– Tak, sporo tam grałem. Pamiętam kłopoty z uwierającą mnie peruką w „Intrydze i miłości” Schillera w 1972 roku właśnie w reżyserii Słotwińskiego. Ta peruka właściwie położyła mi rolę. Cenię też sobie rolę Pismaka w „Cyklopie” Władysława Terleckiego, sztuce o margrabim Wielopolskim, w reżyserii Izy Cywińskiej, gdzie grałem z moim świetnym, starszym kolegą, który także uczył mnie zawodu, Januszem Michałowskim. Dodam jednak, że nie lubiłem grać w tekturowych dekoracjach i satysfakcją przyjąłem wyjście teatru telewizji w plener i naturalne wnętrza.

Jakie zdarzenie Pana karierze uważa Pan za najbardziej niezwykłe?

– Los sprawił, że przy okazji mojego debitu w filmowym epizodzie w „Życiu raz jeszcze” zetknąłem się z moim profesorem, wielkim Tadeuszem Łomnickim. 28 lat później, w Teatrze Nowym w Poznaniu byłem świadkiem jego śmierci na scenie. Pamiętam, jak upadł za kulisami, jak wołano czy jest lekarz, jak wezwano pogotowie i jak dotarła do nas wiadomość, że nie żyje. Niesamowity, symboliczny nawias.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Krzysztof Lubczyński