Teatr Telewizji TVP

„Afera mięsna” – Janusz Dymek: maksymalny autentyzm

– Najczęściej do tej pory eksploatowano okres stalinowski. Mnie bardziej interesujący wydaje się okres PRL po 1956 roku, nie tak czarno-biały, gdy pojawiło się wiele odcieni, niejednoznaczności – mówi Janusz Dymek, autor tekstu i reżyser „Afery mięsnej”.

Przypomnijmy tło tzw. afery mięsnej…

– Groza „afery mięsnej” polegała na tym, że skazano człowieka na śmierć nie za zadanie śmierci innemu człowiekowi, lecz za przestępstwa gospodarcze, czyli krótko mówiąc, za kradzież, za przekręty w handlu mięsem. Skazani ludzie, bo na ławie oskarżonych były jeszcze inne osoby, niewątpliwie złamali prawo, ale tak naprawdę na poziomie wyroku najwyżej kilku lat więzienia. Cała ta sprawa wiązała się z zaostrzeniem polityki karnej przez ekipę Gomułki. Po pierwsze był on zdania, że w ten sposób może wymusić społeczną dyscyplinę. Po drugie wtedy, w połowie lat sześćdziesiątych, widać było bardzo socjalistyczną mizerię gospodarczą, w tym najbardziej dokuczliwe dla ludzi braki w zaopatrzeniu w żywność, szczególnie w mięso. Kierując uwagę na aferę mięsną, ówcześni rządzący chcieli zasugerować, że brakom zaopatrzeniowym winni są spekulanci i złodzieje, a nie niewydolny system ekonomiczny. Ta sprawa elektryzowała opinię publiczną na przełomie 1964 i 1965 roku. Zakończyła się wydanym i wykonanym na Stanisławie Wawrzeckim wyroku śmierci.

Spektakl ma charakter paradokumentalny, ale zdecydował się Pan jednak na formę teatralną, a nie na czysty dokument…

–  Moim zdaniem, z całym szacunkiem dla dokumentalistów, czysty dokument nie powie wiele o człowieku, o jego psychice, myślach, emocjach, nastrojach. Pewne subtelności zdarzeń historycznych można oddać tylko w dramatycznej fabule. Czasem kosztem literalnej ścisłości, zazwyczaj przy użyciu fikcyjnych dialogów. Jednak, moim zdaniem, gra aktora i budowa dramaturgicznego napięcia robi większe wrażenie na większości widzów niż dokument z natury swojej zazwyczaj dość oschły. Poza tym z formą dokumentalną wiąże się mit jej ścisłości, pełnej zgodności z faktami, a to nieprawda. Dokumentaliści wiedzą często niewiele więcej niż twórcy fabularnego scenariusza.

Dla Teatru Telewizji, poza „Aferą mięsną” zrealizował Pan, „Czarnobyl. Cztery dni w kwietniu” i „Prezent dla towarzysza Gierka”, czyli tematy z okresu Gomułki, Gierka i Jaruzelskiego, obejmujące lata 1964-1986. Skąd taki wybór?

– Najczęściej do tej pory eksploatowano okres stalinowski. Mnie bardziej interesujący wydaje się okres PRL po 1956 roku, nie tak czarno-biały, gdy pojawiło się wiele odcieni, niejednoznaczności. Jest bardzo wiele frapujących historii nigdy niepodjętych, ani w filmie, ani w literaturze, niekoniecznie politycznych, np. największy w PRL napad na bank przy ulicy Jasnej w Warszawie, sprawa i proces Zbigniewa Zdanowicza, który zabił najpierw strażnika, a potem konwojującego go milicjanta, czy kryminalno-polityczne, niewyjaśnione do dziś sprawy zabójstwa syna Bolesława Piaseckiego czy naczelnego redaktora miesięcznika „Forum” Jana Gerharda. Była sprawa Listu 34 czy wydarzenia marcowe 1968 łącznie ze sprawą „Dziadów” dejmkowskich. To frapujące tworzywo do ciekawych scenariuszy. Jest tych tematów wiele.

Do ról w „Aferze mięsnej”, która ma bardzo liczną obsadę, zaangażował Pan aktorów zarówno dobrze znanych jak i mało znanych szerszej publiczności…


– Zdecydowana większość epizodystów, to osoby mało znane. Jednak także do głównej roli – Wawrzeckiego, znalazłem Andrzeja Franczyka z Krakowa, aktora prawie w ogóle nieznanego szerszej publiczności. Tak, z uwagi na paradokumentalny charakter widowiska chodziło tu o efekt autentyczności. Tej autentyczności dodał też fakt, że większość scen we wnętrzach kręciliśmy w przepastnych salach Pałacu Kultury w Warszawie, a plenery na ulicach miasta, starając się „podrobić” realia lat sześćdziesiątych.

Dziękuję za rozmowę.


Rozmawiał: Krzysztof Lubczyński