„Brancz” – Marek Wronko: czas to jest zawsze krytyczna rzecz
– W dzisiejszych czasach właściwie niemożliwe jest nagranie dźwięku bez mikroportów, czyli tych mikrofonów osobistych, które mają na sobie aktorzy. Jest po prostu takie tempo i taki sposób opowiadania, że nie da się tego inaczej zrobić. Najczęściej ja mieszam oba dźwięki – mówi Marek Wronko, operator dźwięku spektaklu Teatru Telewizji „Brancz”, wieloletni współpracownik Juliusza Machulskiego.
Jest Pan laureatem wielu nagród, w tym dwukrotnie Filmowego Orła. Nominacji było dużo więcej. Jak się dobrze robi dźwięk?
– Przede wszystkim trzeba się starać. (śmiech) Trzeba mieć jakieś zdolności, bo nie wszyscy robią dobry dźwięk, co często niestety słychać. Trzeba mieć dużo zdolności interpersonalnych. Ta cała nasza robota jest związana z takim szybkim dzianiem się między ludźmi, takim różnymi relacjami. Zawsze jest presja czasu, zderzeń różnych osobowości. Trzeba mieć jakąś zdolność przekonywania ludzi do tego, że dźwięk jest ważny. Dźwięk jest zwykle traktowany jako jakiś dodatek gdzieś na końcu, mimo że w rzeczywistości jest elementem tych wszystkich – powiedziałbym nawet – dzieł. Niby można zrobić film bez dźwięku, jak kiedyś się robiło, ale w większości przypadków to jest nierozerwalnie związane. Obraz bez dźwięku w większości przypadków jest niewytłumaczalny.
Są dwa etapy pracy nad dźwiękiem – nagrywanie na planie zdjęciowym, a później obróbka w fazie postprodukcji. Czy uczestniczy Pan w obu tych etapach?
– Zwykle naciskam na to, żeby robić oba. Dla mnie ważne jest, że gdy nagrywam dźwięk na planie, to wiem po co nagrywam. Ja mniej więcej wiem, co to ma być za dzieło. Oczywiście nie do końca, bo to zawsze się tworzy w trakcie. Ale wiem po co to robię i wiem co robię, a potem przy postprodukcji wiem co mam, z czego mogę skorzystać, co mogę poprawić i w jaki sposób. To ma wpływ nie tylko na jakość dźwięku, ale również na ekonomię. Chodzi o jak najlepsze wykorzystanie czasu. Czas to jest zawsze krytyczna rzecz w naszej pracy.
Zauważyłem na planie, że do nagrywania dźwięku używane są zarówno wpinane mikrofony osobiste, jak i takie duże mikrofony trzymane na długich tyczkach. Rozumiem, że ci panowie są członkami Pańskiego zespołu…
– Tak, to są mikrofoniarze. Zwykle niedoceniani, ale to są bardzo ważni ludzie. Staram się zawsze pracować z najlepszymi, chociaż to nie zawsze jest możliwe ze względów czasowych. Od sprawności tych ludzi zależy jakość dźwięku zebranego właśnie przez mikrofony na tyczkach. W dzisiejszych czasach właściwie niemożliwe jest nagranie dźwięku bez mikroportów, czyli tych mikrofonów osobistych, które mają na sobie aktorzy. Jest po prostu takie tempo i taki sposób opowiadania, że nie da się tego inaczej zrobić. Najczęściej ja mieszam oba dźwięki. Z tych mikrofonów dużych na tyczkach dźwięk jest ładniejszy, pełniejszy, lepiej oddaje charakter głosu i ładniej się to słucha. Nie daje się jednak wszystkiego zrobić bez podparcia tymi mikroportami.
Jesteśmy na planie spektaklu „Brancz”. Scenografia zbudowana jest w hali zdjęciowej i akcja dzieje się w jednej przestrzeni. Jaka jest specyfika takiej pracy, w porównaniu z pracą w obiektach naturalnych?
– Praca w hali zdjęciowej jest to jest niewątpliwe ułatwienie. Warunkiem jest to, by były dobre warunki akustyczne, bo hala sama z siebie tego nie zapewnia. W hali stawia się dekorację, która może być bardzo różna. W tym przypadku jest wszystko w porządku. Miałem jednak taki przypadek, że była dekoracja zbudowana w kształcie jakiegoś pudełka ze szklanymi i plastikowymi ścianami oraz plastikową podłogą i to był koszmar dźwiękowca. Wydawałoby się, że warunki niby dobre, bo na hali. Hala niczego nie gwarantuje, ale oczywiście jest spokojniejsza praca, nie ma problemu z pogodą, z tym, że karetka przejechała, czy jest ruch samochodowy. To wszystko powoduje, że można popracować nad barwą dźwięku, nad barwą głosu. Jednak Teatr Telewizji jest oparty na głosie, to jest zasadnicza część spektaklu. W związku z tym ten głos, jego barwa, te detale głosu aktorów są bardzo ważne. Gdybyśmy musieli czyścić dźwięk, tak jak czyścimy dźwięk plenerowy, te detale, która mają zasadniczy wpływ na odbiór głosu aktorów, są tracone.
Po realizacji zdjęć następuje montaż spektaklu i w tej fazie postprodukcji dostajecie taki półprodukt. Chyba musi to być iście benedyktyńska praca?
– To jest, powiedziałbym, chirurgiczna część pracy dźwiękowca. To umożliwiają te współczesne narzędzia, czyli te wszystkie komputery. Przede wszystkim trzeba mieć na uwadze cel, czyli to co się chce osiągnąć. Natomiast narzędzia są w tej chwili wspaniałe, a głównym ograniczeniem jest czas. Czasami też zdolności montażystów. Ja nigdy sam nie pracuję przy postprodukcji dźwięku. Są koledzy, którzy robią sami dźwięk, natomiast ja uważam, choć może jestem jednym z nielicznych, ale…
Powinno być jakieś „świeże” ucho?
– Tak, uważam, że musi być drugie ucho. Ta chirurgia dźwiękowa, czyli grzebanie się w tych różnych pikselach na ekranie i w tych bitach dźwiękowych przy pomocy myszki i klawiatury, powoduje, że człowiek traci dystans. Zapomina się w szczegółach. Często się tak zdarza, że dogładzenie każdego słowa w zdaniu powoduje, że zdanie traci rytm, traci charakter, traci taką ogólną wymowę, która powinna być. W związku z tym uważam, że powinien być jakiś nadzór nad tym. Moim zdaniem powinien być ktoś taki jak reżyser dźwięku. Jeżeli ktoś się czuje na siłach samemu montować i być reżyserem dźwięku nie widzę przeszkód. Ja się nie czuję.
Pana tata, Leszek Wronko, to jeden z najwybitniejszych operatorów dźwięku w historii polskiego filmu. Czy ten fakt pomógł Panu wejść do tego zawodu?
– Tata mnie specjalnie nie wciągał, nie było jakiegoś parcia na to, natomiast mnie samego to ciągnęło. Z wykształcenia jestem inżynierem dźwięku i chciałem przy tym pracować i tata mi to ułatwił – polecił mnie koledze, z którym zacząłem pracować.
Pana współpraca z Juliuszem Machulskim trwa już ponad 30 lat – zaczęło się w 1981 roku od „Vabanku”. Jak się z nim pracuje?
– Mnie się bardzo dobrze pracuje z Julkiem. Nie wiem, czy dlatego, że taki ma charakter, czy dlatego, że już tyle lat pracujemy i ma do mnie zaufanie, ale on po prostu daje mi pracować. Powiem tak – robię swój dźwięk do jego filmu. Oczywiście on ma zawsze jakieś swoje uwagi, ale niespecjalnie duże. Przez te lata doszliśmy do takiego punktu, że rozumiemy bez jakiegoś specjalnie dokładnego opowiadania sobie, co na końcu ma wyjść. Dobrze mi się z nim pracuje, bo nie mam bez przerwy bata nad sobą. A miałem takich reżyserów, którzy uważali, że wiedzą dokładnie, co trzeba dokładnie zrobić z dźwiękiem – tu trzeba dodać niskich, tu wysokich. Taka sytuacja to jest męczarnia. Z Julkiem zrobiliśmy już tyle filmów i przedstawień teatralnych, że ma do mnie zaufanie i bardzo dobrze się nam pracuje. Nie siedzimy sobie na głowie, że tak powiem, na co dzień, natomiast ja się staram go wspierać.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Paweł Pietruszkiewicz