„Brancz” – Cezary Pazura: nie lubię macho
– To jest rodzaj męskości, której nie lubię, forma zakochania się w sobie, narcyzm. Wydaje mi się też, że Knecht przedstawia się tak, jak wyobraża sobie typ mężczyzny, który – jego zdaniem – lubią kobiety – mówi Cezary Pazura, grający Zdzisława Knechta w telewizyjnym „Branczu” Juliusza Machulskiego.
Pana postać, Zdzisław Knecht, to kto?
– Lekkoduch, lowelas, który chce być wiecznie młody. Ale to jeszcze nie byłoby winą. Knecht jest zakłamany. Przy całej swojej obrzydliwej postawie, udaje Polaka-katolika, człowieka religijnego. Zdaje się, że on nawet nie do końca uświadamia sobie swoją obłudę. Jest gatunek dwulicowców, którzy nie czują, że są kanaliami albo wypierają to z siebie.
Odmiana „świętoszka”?
– Może coś w tym jest. Świętoszek po polsku. Molier wiecznie żywy.
Knecht to po niemiecku „niewolnik”, „sługa”. Czy to w tym przypadku charakterystyczne dla starych sztuk nazwisko „mówiące”?
– Zakładam, że autor nadając mu określone miano chciał coś przez to powiedzieć. Jeśli Knecht to niewolnik, to jest on niewolnikiem swojego wyobrażenia o tym, jakich mężczyzn lubią kobiety. To mieszanina maczo i tchórza, zadufany w sobie głupek. Nie nazwałbym go „sługą”, bo to słowo ma też dobrą konotację. Można godnie służyć.
Czy Juliusz Machulski powierzył Panu tę rolę, bo jest ona jakby drwiną z granych przez Pana postaci pyszałkowatych maczo.
– Dobrze, że pan powiedział „pyszałkowatych”. Nigdy nie grałem tzw. prawdziwych mężczyzn w tonacji serio. Zawsze grałem karykatury takiej figury. I całkowicie zgodnie z moim prywatnym usposobieniem. To jest rodzaj męskości, której nie lubię, forma zakochania się w sobie, narcyzm. Knecht to ktoś, kto udaje człowieka inteligentnego, a w rzeczywistości, jak to się kolokwialnie mówi, „słoma wystaje mu z butów”.
Juliusz Machulski nawiązuje „Branczem” do gatunku w Polsce słabo rozwiniętego, czyli farsy, specjalności angielskiej i francuskiej…
– W tym przypadku angielskiej, co sugeruje spolszczone fonetycznie słowo stanowiące połączenie breakfastu, czyli śniadania z lunchem, czyli obiadem.
Farsa to bliski Panu gatunek teatralny i filmowy…
– Zdecydowanie. Lubię ten gatunek, a jako aktor wykorzystywałem nieraz elementy gry aktorskiej w tym stylu. Przeżyłem nawet farsowy okres na mojej drodze zawodowej.
Jest Pan kojarzony głównie z głośnymi rolami w takich filmach jak „Psy”, „Kiler”, „Nic śmiesznego”, a mniej jest pan znany z kilkunastu ról w Teatrze Telewizji, w którym debiutował Pan już 22 lata temu. Przeważnie są to role współczesne. Klasyka się Pana nie ima?
– W moim pierwszym Teatrze, na warszawskiej Ochocie u Machulskich, grałem głównie klasykę. Potem jednak rzeczywiście stałem się dla reżyserów „typem dnia dzisiejszego”. Grałem jednak w sztukach klasyków współczesnych, Caldwella, Rittnera, Maurois. Trafiły mi się też role w najprawdziwszej klasyce jak z podręcznika do literatury, w „Dwóch panach z Werony” Szekspira i w „Klubie kawalerów” Bałuckiego, do których zaprosiła mnie Krystyna Janda. Klasyka to fantastyczna szkoła aktorstwa. Mam poczucie, że aktor, który nie przeszedł przez kilka ról w wielkiej, starej klasyce, jest jakoś ograniczony zawodowo. Aktorzy którzy przeszli przez teatr, w tym repertuar klasyczny, zawsze potrafią znaleźć się w serialu. Aktorzy, którzy grają tylko w serialach, nie zdołają bez przygotowania znaleźć się na scenie. Może zdarzą się wyjątki?
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Krzysztof Lubczyński