„Księżyc i magnolie” – Redbad Klijnstra: jak powstawał przebój wszech czasów
– Fleming to był kabotyn z darem organizowania wielkich planów. Był dyspozycyjny wobec producentów. Odpowiedni człowiek na właściwym miejscu. Typ wyrobnika dużego kalibru zawodowego – mówi Redbad Klijnstra, odtwórca roli Victora Fleminga w „Księżycu i magnoliach” Rona Hutchinsona w reżyserii Macieja Wojtyszko.
To Pana pierwsza przygoda z „Przeminęło z wiatrem” czy też jest Pan fanem tego filmu?
– Nie, nie jestem ani nie byłem fanem filmu, ani powieści. Ominęło mnie to, choć film gdzieś mi pewnie przed oczami mignął. Znałem jednak dobrze najsłynniejszy kadr filmowy świata, przedstawiający miłośnie na siebie spoglądających Rhetta Butlera i Scarlett czyli Clarka Gable’a i Vivien Leigh. Po otrzymaniu propozycji zagrania roli obejrzałem sobie film dokładnie i przerzuciłem egzemplarz powieści.
No i jak Pan je znalazł?
– I powieść, i film wielu ludzi zwykło uważać za melodramatyczny kicz, ale lepiej zastanowić się, jaka była przyczyna tego, że stały się przebojami wszech czasów. Myślę, że wzięło się to stąd, że autorzy mieli niebywałe wyczucie ludzkich marzeń. Jakie by nie były, są ludzkimi marzeniami, o miłości, o przygodzie, o życiu w pięknej scenerii, o uczestnictwie w wielkich zdarzeniach.
Jak Pan sobie wyobraził postać Victora Fleminga?
– Fleming nakręcił najbardziej kasowy film w dziejach kina, ale nie był wcześniej szczególnie sławnym czy cenionym reżyserem. Był to kabotyn z darem organizowania wielkich planów. Był dyspozycyjny wobec producentów. Odpowiedni człowiek na właściwym miejscu. Typ wyrobnika dużego kalibru, mistrza wielkich planów. Ani on, ani jego partnerzy, Selznick i Hecht nie byli, najdelikatniej mówiąc, zachwyceni powieścią. Jawnie kpili z powieści i pomysłu kręcenia filmu. Cała trójka miała poczucie, że umoczą się w przedsięwzięciu z góry skazanym na niepowodzenie. I okazało się, że z tej niechęci, nonszalancji wyszło to, co wyszło. Kapitalne są w tej sztuce dialogi, w których bohaterowie robią sobie tzw. jaja z postaci, z akcji powieści, a popijając whisky jeszcze ten drwiący nastrój w sobie podkręcają. I z tego niepostrzeżenie powstaje coś na swój sposób wielkiego. Bo czego byśmy nie powiedzieli o „Przeminęło z wiatrem”, ten film podbił świat. Ta sztuka zaspokaja ludzką ciekawość filmowej kuchni. Jak to się robi? Pokazuje, że wiele świetnych pomysłów powstaje z ograniczeń i przypadków, czasem wbrew pierwotnym intencjom twórców. Ograniczenia pobudzają kreatywność.
Jak przebiegała realizacja?
– To było szaleństwo, a jednocześnie klasyczne przedstawienie, pracowaliśmy przez kilkanaście godzin na dobę. Było niewiele dni na realizację. Jednak zabawa była przednia. Z przyjemnością patrzyłem na grających kolegów.
To Pana trzecia rola w Teatrze Telewizji, po epizodzie milicjanta w „Aferze mięsnej” i jednej z głównych ról w „Kontrymie”. Lubi Pan pracować w tej formie?
– Bardzo, tym bardziej że jestem świadom bogatej tradycji i unikalności w skali światowej polskiego Teatru Telewizji. W Holandii, w której się urodziłem, takiej formy nie było, nie ma, a nawet byłaby trudna do pomyślenia. Teatr holenderski oparty jest na pracy zespołowej, drużynowej. Teatr w Polsce – na indywidualnościach. A w Teatrze Telewizji liczą się przede wszystkim indywidualności.
W tym roku mija dwadzieścia lat Pan obecności w polskim aktorstwie. Jak Pan ten okres ocenia?
– Ze skromnością i samokrytycznie. Gdyby to, co zrobiłem ograniczało się do aktorstwa, byłoby to niewiele, ale zajmowałem się innymi rzeczami.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Krzysztof Lubczyński