„Wierność” – Anna Grycewicz: moja bohaterka dojrzewa
– Ekipa była skoncentrowana na konkretnym temacie. Chodziło nam o pewną skromność w wyrazie. Tu zagrała cała plejada najlepszych polskich aktorów i wymagało to od wszystkich pewnej pokory, żeby temat księdza Jerzego był na pierwszym miejscu – mówi Anna Grycewicz, grająca rolę Beaty w spektaklu Sceny Faktu Teatru Telewizji „Wierność”, przygotowanego dla uczczenia uroczystości beatyfikacyjnej ks. Jerzego Popiełuszki.
Jak to się stało, że to właśnie Pani zagrała główną rolę w spektaklu „Wierność”?
– Dowiedziałam się od Pawła Woldana, że był na spektaklu „Daily Soup” z moim udziałem w reżyserii Małgosi Bogajewskiej w Teatrze Narodowym. I właśnie tak mnie wypatrzył. Później się spotkaliśmy i zaproponował mi zagranie młodej reżyserki.
Konstrukcja spektaklu jest podobna do „Człowieka z marmuru” Andrzeja Wajdy, a Pani postać przypomina Agnieszkę, graną przez Krystynę Jandę…
– W żadnym wypadku się nie porównywałam. W spektaklu najważniejsza jest postać księdza Popiełuszki i myślę, że Paweł znalazł bardzo delikatną, najlepiej oddającą to formułę.
A co się dzieje z Beatą, postacią w którą się Pani wcieliła, w trakcie trwania spektaklu?
– Moja bohaterka jest prosto po studiach filmowych. Jest trochę zbuntowaną dziewczyną, która ma za zadanie zrobić pierwszy swój film dokumentalny na zlecenie Telewizji Polskiej. W trakcie spektaklu przechodzi metamorfozę, kiedy mierzy się z tematem, kiedy przesłanie księdza Jerzego staje się dla niej coraz bliższe i bardziej osobiste. Myślę, że moja bohaterka dojrzewa.
Czy postać Jerzego Popiełuszki była Pani osobiście bliska?
– Była mi bardzo bliska. Pochodzę ze Wschodu, jestem rodowitą białostocczanką, a w tych rejonach ksiądz Popiełuszko był bardzo popularny. Samo zetknięcie się z tematem i cały okres przygotowania do spektaklu miał wpływ na jego postrzeganie przeze mnie. Wspominam tu różne spotkania np. z księdzem profesorem Janem Sochoniem, czy z proboszczem parafii na Bielanach Wojtkiem Drozdowiczem. Potrafiliśmy dyskutować całymi nocami i były to bardzo poruszające spotkania.
Dni zdjęciowych do spektaklu było dziewięć, a ile trwały wcześniejsze przygotowania?
– Myślę, że z samym Pawłem około dwóch miesięcy przygotowywaliśmy się do tematu. Siedzieliśmy nad scenariuszem i szukaliśmy takich fragmentów nagrań, które najlepiej przemówiłyby do wszystkich widzów. To był głównie Pawła wybór, a czasami moje wskazania. Mam nadzieję, że wyszło to nam nieźle, chociaż zdawaliśmy sobie sprawę, że wiele osób mogło czuć niedosyt.
W przypadku Teatru Telewizji mamy do czynienia zawsze z ograniczonymi środkami, co pociąga za sobą małą liczbę dni zdjęciowych i pośpiech na planie. Jak było w tym przypadku?
– Tutaj była naprawdę zgrana ekipa. Ten czas zdjęciowy nawet nie wiem kiedy minął. Nie pamiętam, czy ja wtedy spałam, czy nie. Ekipa była skoncentrowana na konkretnym temacie. Chodziło nam o pewną skromność w wyrazie. Tu zagrała cała plejada najlepszych polskich aktorów i wymagało to od wszystkich pewnej pokory, żeby temat księdza Jerzego był na pierwszym miejscu.
Rozumiem, że dla Pani zagranie w tym spektaklu to było osobiste przeżycie…
– Jestem osobą wierzącą i wszem wobec się do tego przyznaję. Oczywiście bardzo to przeżyłam, bo z tym tematem byłam związana. Słowa księdza Jerzego są cały czas aktualne. Mam nadzieję, że ten Teatr Telewizji pomógł przybliżyć dzisiejszej młodzieży postać tego wybitnego Polaka.
Zagrała Pani w serialu „Paradoks” podkomisarz Joannę Majewską. Pani postać, podobnie jak w „Wierności”, przechodzi metamorfozę…
– Ale z bronią w ręku, a nie mikrofonem… (śmiech)
No, tak, a wspomniana metamorfoza dotyczy stosunku do metod pracy podinspektora Marka Kaszowskiego, w którego wcielił się Bogusław Linda…
– Tak. Też przechodzi metamorfozę, chociaż jak zaczynaliśmy kręcić, to nie do końca było to takie oczywiste. Na planie tego serialu była wspaniała ekipa na czele z reżyserem, który rozpoczynał, czyli Gregiem Zglińskim, a potem byli Igor Brejdygant i Borys Lankosz. Jak powiedział Greg Zgliński, było to zabawne, że tacy wrażliwcy robią serial o tak twardych facetach i kobietach. Cała ekipa była bardzo zgrana i to były cztery fantastyczne miesiące wspólnej pracy.
Występowała Pani w kilku spektaklach Teatru Telewizji, ale jeden był szczególny – chodzi o „Daily Soup” nadawany na żywo. Było to już ponad dwa lata temu. Jak w pewnej perspektywy wspomina tę przygodę?
– Teatr Telewizji na żywo jest naprawdę dużym wyzwaniem. Nawet w przypadku spektaklu, który był grany wcześniej wielokrotnie w Teatrze Narodowym. Tam była dodatkowa trudność. Musieliśmy pamiętać o publiczności, która była w studiu i oglądała na żywo ten teatr, ale także o ustaleniach z operatorami kamer – chodzi o nowe miejsca, nowe spojrzenia, nowe zatrzymania. Był to duży stres dla naszej czwórki, występującej w spektaklu. Ale było to niesamowite przeżycie i żałuję, że dzisiaj już się takich teatrów na żywo nie gra.
Jest Pani od 2005 roku w zespole Teatru Narodowego. Dla aktora fakt bycia zatrudnionym w teatrze oznacza poczucie bezpieczeństwa…
– Zawsze to jest dodatkowy spokój wewnętrzny dla aktorów, którzy są etatowi. Zawsze do tego pierwszego jakoś przeżyjemy… (śmiech) Akurat ja walczyłam bardzo o Teatr Narodowy, bo grałam tu przez dwa lata na studiach gościnnie. Po studiach miałam propozycje, żeby wyjechać do Wrocławia, czy Krakowa, ale uparłam się na Teatr Narodowy. Pamiętam, że jak w dzieciństwie zobaczyłam duża scenę Narodowego, to sobie powiedziałam, że właśnie na tej scenie chciałabym grać. Darzę ten teatr ogromnym sentymentem. Jest to marzenie, które się spełniło.
A jakie są Pani najnowsze wyzwania zawodowe?
– W tej chwili wygląda to bardziej filmowo. Pracuję nad filmem „Persona non grata”, który jest realizowany przez Japończyków. Oprócz tego mam mały epizod w „Sprawiedliwym” Michała Szczerbica. Ciekawą rolę drugoplanową mam do zagrania w filmie „Król życia” Jerzego Zielińskiego.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Paweł Pietruszkiewicz