Teatr Telewizji TVP

„Sceny niemalże małżeńskie Stefanii Grodzieńskiej” – Grażyna Barszczewska: o miłości można w nieskończoność

– Ona i On to wieczni kobieta i mężczyzna, typowi małżonkowie. Dzięki temu widownia identyfikuje się z nimi, odkrywa w nich siebie. Często widzowie mówią mi: „Moja żona, mój mąż, to zupełnie tak samo” – mówi Grażyna Barszczewska, reżyser i wykonawczyni głównej kobiecej roli w telewizyjnej wersji „Scen niemalże małżeńskich Stefanii Grodzieńskiej”.

Teatralna tradycja dialogu między mężem i żoną, czy w ogóle między kobietą i mężczyzną jest bardzo bogata, bo znajdujemy je i u Szekspira, i u Moliera, de Musseta, Strindberga, Dario Fo, Ingmara Bergmana. Czy w choćby ogólnym sensie nawiązuje Pani do tego ?

– Wydawało by się, że temat jest wyeksploatowany, że o parach małżeńskich czy niemal małżeńskich w teatrze czy filmie powiedziano już wszystko, a tymczasem okazuje się, że o miłości można w nieskończoność. Za każdym razem możemy zobaczyć Ją i Jego na nowo, z innej perspektywy, czasem krzywego zwierciadła, bo „małżeństwo jak każda sztuka nie może się obyć bez scen”....

Skąd wziął się Pani pomysł na swoistą przypowieść o kobiecie i mężczyźnie, według tekstów Grodzieńskiej i Jurandota ?


– Z tekstami Stefanii Grodzieńskiej zetknęłam się już dawno temu, w latach siedemdziesiątych, i od tego czasu nie pominęłam żadnej nowej książki czy felietonu tej „humorystki”, która dziś świętowałaby 100- lecie urodzin. Odeszła kilka lat temu i była to najmłodsza kobieta, jaką znałam! Pani Stefania nie pisała sztuk, więc przygotowując scenariusz przeczytałam kilkakrotnie wszystko co napisała i lepiłam tę opowieść z fragmentów Jej felietonów, książek wspomnieniowych czy skeczy. Miałam też zaszczyt wielokrotnie rozmawiać z panią Stefanią, a przed premierą dostałam błogosławieństwo na ten teatralny wieczór z jej „kawałków”, jak z uśmiechem mówiła o swojej twórczości. Siła tego co pisała tkwi w jej wspaniałym poczuciu humoru, autoironii, celnej satyrze, wdzięku, z jakim obserwowała świat i w jej ponadczasowej klasie. Groteska, pure nonsense, żart abstrakcyjny – to także wiersze i piosenki Jerzego Jurandota – prywatnie męża Stefanii Grodzieńskiej. Jest też drugi istotny powód mojego wyboru. To mój brak poczucia humoru wobec tzw. rozrywki, która mnie osobiście nie bawi, nie śmieszy... Na takie dosadne niepoczucie humoru, które jest niestety wszechobecne...

I fuzja tych dwóch sił spowodowała, że „Sceny niemalże małżeńskie Stefanii Grodzieńskiej” zagrała już Pani 150 razy w teatrze, a teraz powstała wersja telewizyjna, nieco inna niż teatralna, według scenariusza Pani i Jarosława Szmidta…

– No tak, teatr i telewizja posługują się jednak nieco odmiennymi środkami przekazu. Jarek okiem filmowca pomógł mi przełożyć całość z języka teatru na obraz. Ożywił np. Ducha Teatru, którego w wersji telewizyjnej gra Andrzej Poniedzielski, a który w teatrze nie pojawiał się fizycznie, był tylko głosem Ducha Teatru. Myślę, że będzie to radosna niespodzianka dla licznych wielbicieli talentu i osobowości Andrzeja.

Jaką funkcję pełni Duch Teatru?

– Jest tym wszystkim czym właściwie jest teatr. I reżyserem, i aktorem, i inspicjentem, i suflerem, i komentatorem życia teatru, i naszą skrywaną tremą. Takim Stańczykiem teatru.

Czy Pani i Grzegorz Damięcki gracie wprost postacie Grodzieńskiej i Jurandota?

– Te postacie się przenikają. Ona – to i Grodzieńska, i Barszczewska, On – Jurandot i Damięcki. Nie izolujemy się od widzów czwartą ścianą sceny. To teatr w teatrze. Widownia jest naszym partnerem.

Od początku myślała Pani o roli dla Grzegorza Damięckiego?

– Grzegorza podpowiedział mi mój teatralny nos, mimo że wcześniej nie znaliśmy się, nie graliśmy razem. Wszyscy mi zresztą gratulują tego wyboru. Grzesiek to świetny aktor. Wyrafinowane poczucie humoru, kultura i coś z przedwojennego amanta w skórze współczesnego młodego mężczyzny… To bierze.

Konwencja przedstawienia jest wyłącznie humorystyczna?

– Taki ton dominuje. Bawimy się, śmiejemy – z siebie także, ale są też chwile refleksji, kiedy np. szukam w teatrze ładnych parę lat życia, które tam zostawiłam. To opowieść w czerni i bieli – symbolizującej odwieczną walkę płci i elegancję tych bohaterów. Świadomie nawiązujemy także w naszej scenografii i kostiumach do lat 60. i pewnej estetyki kabaretu literackiego, którego wzorcem jest dla mnie Kabaret Starszych Panów czy Kabaret Dudek, z którym byłam związana.

Jest Pani w tej realizacji jednocześnie współautorką scenariusza, reżyserem i aktorką grającą główną rolę. Jak się realizuje ta triada?

– Trzeba po prostu przygotować wszystko jak najlepiej, a potem, już podczas realizacji w studiu wyskakiwać z siebie, zgasić emocje i stawać obok, czyli przed monitorem, żeby popatrzeć na siebie, na partnerów i na całość tym „trzecim okiem”. Na szczęście tym przyjaznym „trzecim okiem” byli dla mnie współrealizatorzy, którym bardzo zależało na tym, żeby wszystko poszło jak najlepiej. Robili to co do nich należało, a nawet więcej. To komfortowa sytuacja.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Krzysztof Lubczyński