Teatr Telewizji TVP

„Sceny niemalże małżeńskie Stefanii Grodzieńskiej” – Andrzej Poniedzielski: komedia trochę neurotyczna

– To jest rodzaj satyry obyczajowej, która nie polega na piętnowaniu głupoty i na mówieniu, że wszyscy jesteśmy głupi, że widzowie są głupi, ale na wskazaniu, że nie zawsze udaje nam się w życiu zachowywać mądrze – mówi Andrzej Poniedzielski – Duch Teatru w „Scenach niemalże małżeńskich Stefanii Grodzieńskiej” w reżyserii Grażyny Barszczewskiej.

Kim jest grana przez Pana postać, w teatrze Głos, w widowisku telewizyjnym nie tylko głos, ale także postać widzialna? Jaka jest relacja Pana postaci do dwojga uczestników scenicznego dialogu?

– Chyba najbliżej temu panu do jednoosobowego chóru greckiego, który z dystansem, racjonalnie, choć czasem złośliwie komentuje wspomniane małżeńskie sprawy, spory, dialogi, wojenki. Można go uznać za skromnego filozofa, który komentuje sprawy tego świata, pośród których sprawy małżeńskie nie należą do najmniej ważnych. I do niełatwych, na które, jak wiadomo, nie ma mądrych, nawet pośród filozofów.

Nie wszyscy są wystarczająco zorientowani w historii teatru, więc przypomnijmy, że chór grecki występował w starożytnych, greckich tragediach teatralnych i jego rolą było komentowanie z boku wydarzeń dziejących się na scenie…

– Tak, i ten chór odznaczał się dystansem, czasem nie pozbawionym akcentów złośliwych. I właśnie dystans to jakość, która charakteryzuje styl pisania i postawę życiową Stefanii Grodzieńskiej. Dystans Stefanii był, że tak powiem, integralny, więc miała go także do własnego pisania. W związku z tym nie oczekiwała, że jej komentarze dotyczące blasków i niedoli życia małżeńskiego będą brane zupełnie na serio, czyli bez dystansu. Wręcz przeciwne, na taki dystans ze strony czytelnika liczyła. To, co zrobiliśmy wspólnie z Grażyną Barszczewską i Grzegorzem Damięckim, to sztuka, tylko sztuka – chciało by się rzec, czyli coś poniekąd sztucznego, jak sama nazwa wskazuje, a zatem nie należy wyciągać z niej zbyt daleko idących wniosków.

„Sceny” są gatunkowo komedią?

– Mimo, że zasugerowałem pokrewieństwo z chórem greckim, tragedią na pewno nie są. Powiedziałbym, że, zgodnie z intencjami Stefanii, jak myślę, to rodzaj komedii, trochę neurotycznej i jednocześnie obyczajowej, poświęconej relacjom miedzy kobietą i mężczyzną.

Co jeszcze, poza dystansem, charakteryzuje pisarstwo Stefanii Grodzieńskiej?

– To jest rodzaj satyry obyczajowej, która nie polega na piętnowaniu głupoty, na mówieniu, że wszyscy jesteśmy głupi, że widzowie są głupi, ale na wskazaniu, że nie zawsze udaje nam się w życiu zachowywać mądrze. Stefania podkreślała, że do niej także stosuje się ta zasada. I jest zawsze po stronie odbiorcy.

Czym się różni wersja telewizyjna od teatralnej, z Ateneum?


– Jak już pan wspomniał, w teatrze jestem tylko głosem, w telewizji pojawię się naocznie, jako postać – Duch Teatru. Ostatecznie mamy do czynienia z telewizją. Z zaadaptowaniem wersji z żywego teatru na scenę telewizyjną nie było problemu, więc tu będą niewielkie zmiany. Podstawowa trudność została pokonana przez Grażynę już wcześniej, przy przekładaniu na scenę tekstu przygotowanego przez Stefanię w zasadzie dla potrzeb słuchowiska radiowego.

Czy obejrzenie „Scen” usposabia optymistycznie do instytucji małżeństwa czy raczej pesymistycznie?

– Myślę, że żadne małżeństwo po obejrzeniu przedstawienia nie dozna uszczerbku, że przetrwa. Gdyby miało być inaczej, byłoby wbrew intencjom Stefanii i nas, którzy dajemy to przedstawienie. Mogę z czystym sumieniem polecić je małżeństwom. Mogą się niczego nie obawiać. Nie zagrozimy ich trwałości. To tylko sztuka i tylko zabawa. Zapewniam, że żadne małżeństwo, z naszego przynajmniej powodu, nie pójdzie do sądu po rozwód.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Krzysztof Lubczyński