Teatr Telewizji TVP

„Klub kawalerów” – Jerzy Stuhr: żywe emocje, barwne typy

– Wygodnicki to stary kawaler w średnim wieku, guru kręgu zatwardziałych kawalerów, autor broszury ideowej i programowej tego ruchu, potępiającej instytucję małżeństwa – mówi Jerzy Stuhr, Wygodnicki w telewizyjnym „Klubie kawalerów” Michała Bałuckiego w reż. Krystyny Jandy.

„Klub kawalerów” to rozkoszna, mistrzowska ramotka czy komedia aktualna?

– Jak najbardziej aktualna, mimo że zwietrzały ówczesne konwencje i obyczaje. Zostały żywe emocje i barwne charaktery, czy raczej typy. Z pewnego punktu widzenia może bardziej aktualna niż za czasów Bałuckiego, bo dziś przecież niechęć do instytucji małżeństwa jest nieporównanie częstsza niż wtedy i do tego wolna od ówczesnych konwenansów. Przestała być fanaberią, stała się normą, czymś co nikogo nie dziwi.

Proszę o krótką charakterystykę granej przez Pana postaci, czyli Wygodnickiego…


– To stary kawaler w średnim wieku, guru kręgu zatwardziałych kawalerów, autor broszury ideowej i programowej tego ruchu, potępiającej instytucję małżeństwa. Sztukę rozpoczyna wprowadzanie przez niego do Klubu Kawalerów młodego adepta, Topolnickiego.

Postacie komedii Bałuckiego, to przedstawiciele „klasy próżniaczej”, zamożni mieszczanie pogrążeni w nieróbstwie, spędzający czas w kawiarniach, restauracjach, na obiadkach i na kartach. Bałucki ich ośmiesza czy też, jak mu zarzucano, jest chwalcą tej klasy?

– Chwalcą nie jest na pewno. Traktuje ich satyrycznie, acz nie bez nuty sympatii lub co najmniej pobłażliwości. Zresztą sam Bałucki, przez lata wzięty komediopisarz, należał do pewnego stopnia do tego świata. Do czasu, czyli do swojej samobójczej śmierci na krakowskich Plantach.

Jak się Panu pracowało z reżyserką tego przedstawienia i wykonawczynią jednej z ról?

– Z panią Krystyną zawsze pracuje mi się znakomicie, bardzo dobrze się rozumiemy, a poza tym jest profesjonalistką.

Czy fakt, że przedstawienie o męskim klubie wyreżyserowała kobieta to wartość dodana?

– Myślę, że tak. Perspektywa kobieca w spojrzeniu na taki temat jest bezcenna i wzbogacająca.

To Pana pierwsza rola w sztuce Bałuckiego w Teatrze Telewizji?


– Tak, w telewizji w sztuce Bałuckiego zagrałem po raz pierwszy. To naprawdę świetny komediopisarz, prawdziwy majster, rzemieślnik, bardzo zabawny.

W ubiegłym roku minęło czterdzieści lat od Pana debiutu w Teatrze Telewizji. Pamięta Pan, w czym?

– Tak, pamiętam. To była rola nauczyciela muzyki w „Krukach” francuskiego autora Becque’a, ostrym, drapieżnym dramacie antymieszczańskim. Wcześniej wystąpiłem w widowisku poetyckim według Leśmiana, ale rola stricte teatralna była w „Krukach”. Realizacja była w Krakowie, a reżyserował warszawski reżyser Józef Słotwiński. Grałem u boku m.in. mojego rektora ze szkoły aktorskiej, Eugeniusza Fulde. W Krakowie pracowałem z Bohdanem Hussakowskim i Ireną Wollen. Z tym pierwszym robiłem m.in. Mikołaja w „Płatonowie” Czechowa, Szwechniewa w „Graczach” Gogola i Adolfa w „Wierzycielach” Strindberga, z Ireną Wollen Karandyszewa w „Pannie bez posagu” Ostrowskiego i prokuratora w krakowskiej „Kobrze” zatytułowanej „Wszyscy mówią prawdę”.

„Ich czworo” Zapolskiej w reżyserii Tomasza Zygadło z Panem w roli Fedyckiego znalazło się w Złotej Setce Teatru Telewizji…

– Tak, bardzo dobrze wspominam też udział w „Skizie” Zapolskiej, bardzo udanym przedstawieniu Olgi Lipińskiej.

Rok 1978 to Pana pomnikowa rola Piotra Wysockiego w monumentalnym widowisku Andrzeja Wajdy według „Nocy listopadowej” Wyspiańskiego…

– To była wielka realizacja, zresztą przeniesiona ze Starego Teatru. Szkoda, że dziś nie robi się takich widowisk.

Jak wspomina Pan „Lorenzaccia” Musseta w reżyserii Agnieszki Holland, w którym zagrał Pan rolę tytułową?

– Agnieszka Holland z ciekawym efektem zastosowała tam technikę filmową, fragmentami poetykę niemal reporterską, a gra aktorska miała być niemal naturalistyczna, odległa od tradycji grania klasyki.

Najważniejsza Pana rola w Teatrze Telewizji?


– Chyba Porfiry w „Zbrodni i karze” w reżyserii Andrzeja Wajdy.

Ma Pan na swoim koncie w Teatrze Telewizji także kilka wyreżyserowanych przedstawień…


– Tak, bo samo granie w pewnym momencie przestało mi wystarczać. Zacząłem ambitnie, bo od „Iwony, księżniczki Burgunda” Gombrowicza. Potem były trzy wielkie tytuły klasyki angielskiej, francuskiej i rosyjskiej, czyli „Poskromienie złośnicy”, „Mieszczanin szlachcicem” i „Ożenek”. No i trzy moje ostatnie realizacje w telewizji, to reżyseria „Szkoły żon” Moliera, jednoaktówki Fredry i, zupełnie niedawno, „Rewizor” Gogola, który czeka na listopadową premierę.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Krzysztof Lubczyński