„Bigda idzie!” – Janusz Gajos: cham na wyżynach
– Bigda, tak jak chciałem go pokazać, nie jest do końca prymitywem, ale człowiekiem, któremu typ obyczajowości, z której wyrasta, narzuca taki sposób bycia i taką rolę. Pod tą zewnętrznością jest bardzo bystrym obserwatorem rzeczywistości i wnikliwym, choć domorosłym psychologiem – mówi Janusz Gajos, tytułowy Bigda w widowisku telewizyjnym Andrzeja Wajdy „Bigda idzie!” według powieści Juliusza Kadena-Bandrowskiego.
Postać politycznego brutala, chama na wyżynach ma dość bogatą literacką i teatralną tradycję…
– To prawda. Wspomnijmy choćby króla Ubu ze sztuki Jarry’ego czy Jana Macieja Karola Wścieklicę z Witkacego. Mogę też wspomnieć rolę Nerona, którego zagrałem w przedstawieniu „Teatr w czasach Nerona i Seneki” Edwarda Radzińskiego w reżyserii Konstantego Ciciszwili. Takich postaci jest w literaturze sporo.
Czy ten typ ról nie jest pułapką? U reżysera może odezwać się pokusa by obsadzić aktora „po warunkach”, a u aktora, żeby grać dosadnie, rodzajowo, stylem topornym…
– Może pojawić się taka pokusa i przypuszczam, że się pojawia. Jeśli jednak mamy świadomość takiej pułapki, to możemy próbować jej uniknąć.
A co Pan zrobił z tą świadomością przymierzając się do roli Bigdy?
– Starałem się nie zagrać jednoznacznie, typowo charakterystycznie, rodzajowego chama. Dążyłem do nadania tej postaci pewnej dwuznaczności, ironii, sugestii, że nie jest to do końca prymityw, ale człowiek, któremu typ obyczajowości, z której wyrasta, narzuca taki sposób bycia i rolę. Jednak pod tą zewnętrznością jest bardzo bystrym obserwatorem rzeczywistości i wnikliwym, choć domorosłym psychologiem. To było piekielnie trudne do zagrania z uwagi na rysunek postaci, ale mam nadzieję, że choć w części mi się to udało.
W Teatrze Telewizji zadebiutował Pan w 1967 roku epizodem w telewizyjnej wersji „Ziemi Obiecanej” według Reymonta w reżyserii Tadeusza Worontkiewicza…
– Stare dzieje. To było w łódzkim okresie mojej działalności, chyba jeszcze w okresie studiów w łódzkiej szkole filmowej. Grałem dużo w Teatrze Telewizji, ale przyznam, że nie traktuję tych moich ról z lat najwcześniejszych jako jakichś szczególnych dokonań. To były jakieś epizodziki, których nawet nie bardzo pamiętam, choćby w „Młodości Jasia Kunefała”, które reżyserował Janusz Kłosiński. Trochę bardziej zapamiętałem nieco bardziej znaczącą rolę Karola w „Pierwszym dniu wolności” Kruczkowskiego w reżyserii Jana Bratkowskiego. Cenię sobie też pamięć współpracy z Edwardem Dziewońskim, m.in. w „Archipelagu Lenoir” Salacrou i Olgą Lipińską m.in. w „Świeczniku” de Musseta czy „Żabusi” Zapolskiej, bo mam wrażenie, że to oni jako pierwsi dostrzegli we mnie potencjał komediowy.
Najważniejsze Pana role pojawiły się jednak dopiero w połowie lat osiemdziesiątych…
– Tak. Przede wszystkim rola von Horwatha w „Opowieściach Hollywoodu” Hamptona, do których zaprosił mnie Kazimierz Kutz i która przełamała moją niedobrą passę zawodową. Poza tym to był Rogożyn w „Myszkinie” według „Idioty” Dostojewskiego, sekretarz Bukara w „Przedstawieniu Hamleta we wsi Głucha Dolna” Ivo Bresana, a na początku lat dziewięćdziesiątych np. Bach w „Kolacji na cztery ręce”, gdzie spotkałem się w duecie z Romkiem Wilhelmim, czy tytułowy Kean w dwuczęściowym widowisku o słynnym aktorze angielskim.
Sporo gra Pan także w Teatrze Telewizji w ostatnich latach, choćby w „Herbatce u Stalina”, „Nartach Ojca Świętego”, „Norymberdze”, „Boulevard Voltaire”, „W roli Boga”, „Udręce życia”, „Miłości na Krymie”…
– Cieszy mnie to, bo Teatr Telewizji cenię sobie jako formę ogromnie. Nadarzyła mi się nawet ostatnio dwukrotnie okazja zagrania na żywo, w „Daily soup” i „Trzy razy Fredro”. Przypomniały mi się młode lata, bo we wczesnych przedstawieniach zdążyłem zagrać na żywo, aczkolwiek tamto granie było czymś innym.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Krzysztof Lubczyński