Teatr Telewizji TVP

„Przygoda” – Piotr Adamczyk: asystent, który nadużył zaufania

– Jest tajemniczy jak willa, w której rozgrywa się akcja i w której naturalnej scenerii kręcone są zdjęcia. Są tu też elementy suspensu. Co pewien czas widzowi wydaje się, że wszystko wie, a nagle następuje zwrot akcji, który podważa tę pewność – mówi Beata Ścibakówna, grająca rolę Anny, żony Profesora Kadara w telewizyjnym przedstawieniu „Przygody” Sandora Maraiego.

Czy mógłby Pan powiedzieć kilka słów na temat tej sztuki autorstwa wybitnego węgierskiego pisarza…

– W „Przygodzie” Sandora Maraiego, jak to zwykle u niego, tekst jest zbudowany na kulturalnych, inteligenckich dialogach. Tych inteligentów także dotykają bardzo życiowe zawirowania – zdrada, miłość i śmierć. I właśnie między innymi o tych bardzo poważnych ludzkich sprawach jest ta sztuka.

Kim jest w tym spektaklu Pana bohater, doktor Zoltan?

– Jestem w tej roli mało wdzięcznym asystentem profesora Kadara, który prowadzi klinikę – w tej roli występuje Jan Englert, także reżyser spektaklu. Ja gram jego asystenta, tak jak powiedziałem, mało w stosunku do szefa wdzięcznego, mimo to ten oferuje mu, żeby został jego następcą. W pewnym momencie okazuje się, że ta prawa ręka profesora… Tylko czy ja mogę to zdradzić przed premierą? Ten tekst został tak napisany, że mając wstępną wiedzę o czym ta sztuka traktuje, tracimy bardzo wiele. To historia, która nas wciąga poprzez różne niuanse i zaskakujące zwroty akcji. W zasadzie sami musimy zgadywać, kto jest winien.
 
Jan Englert gra w tym spektaklu główną rolę, ale też go reżyseruje. Jak się z nim pracuje?

– To nie jest moja pierwsza praca z panem Janem Englertem. Spotkałem się z nim wiele razy – w teatrze, także w Teatrze Telewizji. Pierwsze nasze spotkanie miało miejsce, kiedy przymierzałem się do zdawania egzaminów do Akademii Teatralnej, gdy pan Englert był jej rektorem. Było to w tzw. dniu otwartym szkoły. Był to zdecydowanie najbardziej emocjonujący moment w mojej karierze, gdy stojąc przed rektorem, miałem tak ściśnięte z nerwów gardło, że trudno mi było wykrztusić nauczony tekst. Od tego momentu, kiedy stałem przed Janem Englertem jako profesorem, do tego spektaklu,  w którym wspólnie gramy, a on reżyseruje, minęło już wiele lat, wiele razy także spotkałem się z nim w pracy. Dziś już stres na szczęście nie dławi mnie w jego obecności. Jan Englert przez to, że jest wybitnym aktorem i pedagogiem, jest także niezwykłym reżyserem umiejącym jednym słowem-kluczem wyjaśnić sedno uwagi aktorowi, na które reżyser bez aktorskiego doświadczenia potrzebowałby wielu zdań. Praca z nim to wyjątkowa zawodowa, nomen omen, przygoda.

Ewa Konstancja Bułhak tuż przed początkiem zdjęć do spektaklu Teatru Telewizji „Pamiętnik pani Hanki” złamała rękę, a jej postać w sztuce m.in. tańczyła. Pan przyszedł tu na plan kontuzjowany, o kulach, więc wyzwanie jest niecodzienne…

– Mam takie powiedzenie: „Co rola, to blizna”. Tym razem złamałem sobie nogę biegając w ramach przygotowań do maratonu. Tej mojej krótkotrwałej kontuzji do mojej postaci nie dało się niestety wpisać, a czasami to bywa możliwe, że kontuzjowany aktor może zagrać kontuzjowaną postać. Jako doktor Zoltan muszę być w pełni sprawny, czyli gram zdrowego (śmiech). Na szczęście jest to Teatr Telewizji, gdzie dużo mówimy, więc stoję, przechodzę, bez większego kłopotu gram sprawne chodzenie.

Jan Englert twierdzi, że ta sztuka jest to klasyczny dramat. Są jednak opinie, że jest podszyta ironią, dwuznacznością. Jak to Pan odbiera?

– Powiem szczerze, że ta ironia może gdzieś się przewija w tekście, ale raczej zależy od nas aktorów, czy ją uruchomimy. Mnie ujmuje w tym tekście to, co zwykle u Maraiego – pamiętam jego wybitną powieść „Żar” – umiejętność niezwykle delikatnego i kulturalnego, z wielką klasą, pokazania trudnych spraw spotykających człowieka w życiu. Moja postać jest w trudnej sytuacji kogoś, kto – mówiąc niezwykle delikatnie – nadużył zaufania.

Jesteśmy na planie spektaklu w Konstancinie Jeziornie, przed neogotyckim pałacem. Czy to narzuca aktorowi styl gry „o centymetr nad podłogą”?


– Tego typu obiekty, lokalizacje, jak to nazywamy – naturalne, nie studio, nie dekoracje z tektury, rzeczywiście dają widowisku większą prawdę i wiarygodność. Jest nam łatwiej spełniać aktorskie marzenie przeniesienia się w czasie. Cieszę się, że kręcimy „Przygodę” metodą filmową. Zresztą operator Witold Adamek nie pozwoliłby na filmowanie jakiejś „butaforki”. Dodam, że jestem nową osobą w tym zespole, bo spektakl miał wcześniej swoje życie sceniczne w teatrze. Ja na scenie tej roli nie grałem i myślę, że moje emocje mogą być pewnym powiewem nowości. Przynajmniej mam taką nadzieję.

Dziękujemy za rozmowę.


Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz