„Przygoda” – Beata Ścibakówna: stylowy dramat
– Jest tajemniczy jak willa, w której rozgrywa się akcja i w której naturalnej scenerii kręcone są zdjęcia. Są tu też elementy suspensu. Co pewien czas widzowi wydaje się, że wszystko wie, a nagle następuje zwrot akcji, który podważa tę pewność – mówi Beata Ścibakówna, grająca rolę Anny, żony Profesora Kadara w telewizyjnym przedstawieniu „Przygody” Sandora Maraiego.
Proszę o kilka zdań charakterystyki postaci Anny…
– To profesorowa, ze wszystkimi konsekwencjami tego faktu, elegancka dama nie pozbawiona pewnych pretensji. Anna przeżywa właśnie kryzys, jako żona i w ogóle jako kobieta. Mąż robi karierę, oddalił się od niej, ona zakochała się w młodszym mężczyźnie.
Jak można tę sztukę zakwalifikować gatunkowo? To czysty dramat, czy przesycony także elementami komediowymi?
– Jest odrobinę śmiechu przez łzy. To przede wszystkim tekst o bardzo zmiennej akcji, pełnej niespodzianek, zaskoczeń. Jest trochę tajemniczy, jak willa, w której rozgrywa się akcja i w której naturalnej scenerii kręcone są zdjęcia. Są tu też elementy suspensu. Co pewien czas widzowi wydaje się, ze wszystko wie, a nagle następuje zwrot akcji, który podważa tę pewność. To spektakl bardzo aktorski, od aktorów wszystko tu zależy, oni przede wszystkim, a nie sam dramat jako taki, który dla Maraiego jest tylko formą, pretekstem, tworzą tu główną tkankę przedstawienia.
Wspomniała Pani o tajemniczej scenerii willi. Wpływa ona na nastrój aktorów, na styl gry?
– Tak, cała jej tajemniczość odgrywa rolę. Wnętrze, kostiumy, światło, specyficzna akustyka, wszystko to tworzy odrębną jakość. Ja noszę eleganckie ubranie, strój prawdziwej damy, co też determinuje mój sposób gry. To stylowy dramat, zupełnie inny od tego co dziś tak często pojawia się na scenie i na ekranach, od akcji na śmietniku czy w blokowisku. Tu jest inna klasa ludzi, nie spotykana na co dzień. Reprezentują inne myślenie, inne poczucie humoru, inny rodzaj wykształcenia niż powszechny, inny dobór słów. Wszystko rozgrywa się w aluzjach, półsłówkach, spojrzeniach.
Jak pracuje się Pani z mężem, Janem Englertem i jako reżyserem przedstawienia i jako partnerem aktorskim w roli męża właśnie?
– Z mężem pracuję rzadko, choć jesteśmy w jednym Teatrze Narodowym. A szkoda, bo bardzo lubię z nim pracować. Jako bardzo doświadczony aktor zna i czuje aktorów, daje bardzo przydatne uwagi. Potrafi wydobyć z postaci motywy interpretacyjne, których aktor nawet się nie spodziewa. Nie jestem w tym odosobniona, bo wiem, że inni aktorzy też lubią z nim pracować.
W Teatrze Telewizji ma Pani do tej pory na swoim koncie dwadzieścia ról. Które Pani najlepiej wspomina?
– Bardzo mile wspominam debiut w „Stasiu”, napisanym przez Jerzego Jarockiego tekście o młodym Witkacym, a wyreżyserowanym przez Gustawa Holoubka. Z panem Gustawem pracowałam w Teatrze Telewizji jeszcze dwa razy, w „Na dnie” Gorkiego jako Natasza i w „Wilkach w nocy” Rittnera jako Żaneta Dylska. Sporo pracowałam z Janem Englertem, m.in. w „Kurce wodnej” Witkacego jako księżna Nevermore. Także z Jerzym Gruzą w „Słomkowym kapeluszu”, z Andrzejem Łapickim jako Klara w „Ślubach panieńskich” Fredry, z Edwardem Dziewońskim w „Niebezpiecznym zakręcie” Prietsleya. Ale to było dość dawno, w latach dziewięćdziesiątych. Ostatnio wzięłam udział w „Błądzeniu” Gombrowicza w reżyserii Jerzego Jarockiego, widowisku „Warszawa” w reżyserii Andrzeja Strzeleckiego i zupełnie ostatnio w przedstawieniu na żywo „Trzy razy Fredro”.
Dziękujemy za rozmowę.
Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz