Teatr Telewizji TVP

„Walentyna” – Julia Kijowska: wszystkie duble były moje

– To przeniesienie spektaklu do Teatru Telewizji, odczytanie go jakby na nowo, przez nowe medium, dało nam z Wojtkiem Farugą poczucie, że nie ma co wracać do wersji scenicznej. Zrobiliśmy krok naprzód i ta wersja nas usatysfakcjonowała. Wyrosła poza scenę – mówi Julia Kijowska, współautorka scenariusza i odtwórczyni roli Walentyny Tiereszkowej w spektaklu Teatru Telewizji „Walentyna”.

Na jakim etapie spektaklu „Walentyna” przystąpiła Pani do pracy?

– To się stało na samym początku. Wspólnie tworzyliśmy całą koncepcję przedstawienia. Można powiedzieć, że jest to nasze wspólne dziecko z Wojtkiem Farugą. I to zaplanowane. Chcieliśmy bardzo coś zrobić wspólnie. Spotkaliśmy się parę lat wcześniej w Teatrze Dramatycznym i chcieliśmy do tego spotkania powrócić. Wojtek proponował mi coś, co nazywał monodramem, a ja z pewną nieśmiałością myślałam o tej formule, w której aktor na kameralnej scenie w teatrze przez dwie godziny zajmuje sobą uwagę innych. Mieliśmy ochotę na coś więcej, na szaleństwo, taki one man show. Tego określenia używam z premedytacją, bo nie wiem jak to lepiej powiedzieć po polsku. Szukaliśmy wspólnie postaci, która mieściłaby nasze dylematy i pytania, które chcieliśmy sobie zadać. Ta postać Walentyny urodziła się chyba w głowie Wojtka, a potem okazało się, że ona jest ze mną przedziwnie kompatybilna. Postanowiliśmy posłużyć się tą historią młodej dziewczyny, która jako pierwsza kobieta leci w kosmos, żeby opowiedzieć tęsknoty i dylematy, z którymi sami się zmagamy i pokazać jak bardzo nasz świat różni się od tamtego świata, ale wypowiedzieć też obawy i marzenia, które są dla obu tych światów wspólne.

A jak się Pani współpracowało z tym żeńskim chórem „Harfa”, który pojawia się w przedstawieniu?


– Z paniami z chóru spotkałam się dopiero na etapie prób w Teatrze Studio – chodzi tu o realizacji teatralną, bo najpierw przygotowaliśmy spektakl skrojony na scenę, później pojawiła się propozycja adaptacji telewizyjnej. Panie z chóru „Harfa” są po prostu wspaniałe. Ich punkt widzenia tamtego czasu bardzo nam pomógł. Potrzebowaliśmy osób, które pamiętały ten moment, rodzaj ekscytacji, napięcia, który towarzyszył wysłaniu pierwszej kobiety w kosmos. Już na etapie pisania tekstu z Wojtkiem Farugą, bardzo korzystaliśmy z tej pamięci. Niektóre fragmenty spektaklu, modlitwy i prośby, które panie przekazują Walentynie, czy pytania, które jakby w ich imieniu zadaje sobie Ona sama, to modlitwy czy prośby, które ułożyła inna grupa Pań nazywana przez nas „rówieśnicami Walentyny” – pytania, które chciały jej zadać. Jedną z rzeczy, która bardzo nas przy tym dotknęła to była powtarzająca się prośba o to, żeby nie było III wojny światowej.

Spektakli w Teatrze Studio było raptem trzy. Wiem, że wyglądało to tak, że wykonawcy byli na scenie obrotowej, a publiczność rozsiadła się dookoła. Czy nawiązała Pani kontakt wzrokowy ze wszystkimi widzami?

– (śmiech) Z jednej strony to pewnego rodzaju ułatwienie. Ta scena do pewnego stopnia pozwalała mi nie myśleć o tym, co zwykle jest utrudnieniem. Jeśli posadzi się dookoła publiczność i aktora postawi na scenie, to bardzo trudno jest odnieść się i przenosić wszystkie kwestie dokoła siebie – tak, żeby wszyscy byli równouprawnionymi świadkami tego, co się na tej scenie dzieje. Scena obrotowa w tym pomaga. Z drugiej strony jest utrudnieniem, bo trzeba zupełnie inaczej rozkładać rytmy. Naszym marzeniem było jednak, żeby scena obrotowa w tym spektaklu zafunkcjonowała jako dodatkowy sens, nie tylko efekt i tak z niej korzystaliśmy. Budowałam dramaturgię, na tym, że znajduję się na nieustannie poruszającej się, usuwającej się spod stóp ziemi. Z drugiej strony starałam się wykorzystać stan utraty równowagi, która mogłaby się z tym wiązać. To był świadomy zabieg i ostatecznie bardzo pomocny. W telewizyjnej wersji scena obrotowa okazała się oczywiście dużo większym utrudnieniem. Wymyślić, gdzie postawić kamerę tak, żeby zarejestrować maksimum tego co dzieje się na scenie, ale nie stracić poczucia opresji i zmęczenia, które z tego ruchu wynika, to było wyzwanie, któremu wspaniale sprostał operator Arek Tomiak.

Po tych trzech spektaklach w Teatrze Studio cała ekipa mogła czuć niedosyt, że po całych przygotowaniach tylko tyle. Fakt, że przydarzyła się ta wersja dla Teatru Telewizji to taka osłoda…

– No tak. Bardzo się cieszę, że przyszła ta propozycja z Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych, że to zrobiliśmy i później TVP się w to zaangażowała. Udało nam się osiągnąć jeszcze inną jakość. Po tym przeniesieniu spektaklu do Teatru Telewizji mieliśmy właściwie poczucie, że nie ma co wracać do wersji scenicznej. Zrobiliśmy krok naprzód i ta wersja nas usatysfakcjonowała. Wyrosła poza scenę.

Na czym to polega?

– Myślę, że ta wersja telewizyjna wydobywa jeszcze inne sensy. To są rozważania o różnicach pomiędzy teatrem, kinem, czy telewizją. Ja bym tego nie wartościowała. Chociaż w tej telewizyjnej wersji byliśmy pozbawieni interakcji z widzem – czego aktorowi zawsze jest żal, to przenikliwość i odwaga, z jaką kamera zagląda aktorowi w oczy jest myślę tutaj wartością dodaną.

Nagrywanie tego spektaklu Teatru Telewizji trwało trzy dni. Pani była cały czas na „pierwszej linii frontu”. Było dla Pani intensywne przeżycie…

– To była bardzo ciężka praca. Ja byłam w takim momencie, że musiałam wygospodarować te trzy dni pomiędzy innym aktywnościami zawodowymi. Były to ciężkie trzy dni i nie było przebacz. Nie było szansy, żeby usiąść i odpocząć podczas cudzego dubla. Wszystkie duble były moje. W dodatku staraliśmy się kręcić dłuższymi ujęciami. To było zadanie bardzo eksploatujące.

Spektakl jest pokazywany w niedzielę późnym wieczorem...

– Pomyślałam sobie, że niedziela po 22. to jest dobry czas, bo przed telewizorem siadają ci, którzy już wszystkie obowiązki mają za sobą i to jest dobry moment, żeby znaleźć miejsce w głowie na zastanowienie się nad czymś innym. Tydzień jeden się skończył, drugi właśnie się zaczyna. Liczę, że to trafi w jakieś miejsce w głowie. Nie jest to pewnie towar lekkostrawny. Wymaga uwagi i skupienia. Na taki odbiór bym liczyła. Będę się cieszyła, jeżeli „Walentynę” obejrzą ludzie, którzy zdobędą się na odwagę poważnej rozmowy i takie dosyć ekscentryczne doznanie aktorskie. Noc nie jest złym momentem, żeby spojrzeć w niebo w kierunku gwiazd i pomyśleć, jaka perspektywa dla nas tam się kroi.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Paweł Pietruszkiewicz