Teatr Telewizji TVP

„Igraszki z diabłem”, reż. T. Lis – Marian Kociniak: wyprowadzić diabła w pole

– Marcin Kabat to taki ludowy bohater, zawadiaka, pyszałek, zarozumialec, chojrak i sowizdrzał. Tyle, że nie polski, ale czeski. Jak się okazuje, także w tradycji czeskiej, mniej wojowniczej niż nasza, tego rodzaju postać występuje – mówi Marian Kociniak o swojej roli w telewizyjnym przedstawieniu „Igraszek z diabłem” Jana Drdy w reżyserii Tadeusza Lisa.

Trochę mi ten przez Pana grany Marcin przypomina Franka Dolasa, głównego bohatera popularnej filmowej komedii wojennej „Jak rozpętałem II wojnę światową” Tadeusza Chmielewskiego.

– Bo coś tu jest na rzeczy. To też zawadiaka, pyszałek, zarozumialec, taki chojrak i sowizdrzał. Tyle, że nie polski, ale czeski. Jak się okazuje, także w tradycji czeskiej, mniej wojowniczej niż nasza, tego rodzaju postać występuje. Marcin wydaje walkę samemu diabłu. Legenda czy mit o prostym dzielnym człowieku, który „wyonaca” czyli wyprowadza w pole diabła, jest obecny w bajkopisarstwie różnych krajów, zwłaszcza naszego środkowoeuropejskiego kręgu kulturowego.

Już przeszło pół wieku minęło od Pana debiutu w Teatrze Telewizji, w 1961 roku. Jak Pan wspomina początki?

– Zetknąłem się wtedy z reżyserką, panią Lucyną Tychową, która dwa razy mnie zaangażowała, raz do jakiegoś przedstawienia według prozy Czeszki, a potem do „Dziejów jednego pocisku” Struga. Były to przedstawienia, jak to w tamtych czasach, mocno zaangażowane ideowo i społecznie.

Pracował Pan też z Zygmuntem Hübnerem, Konstantym Ciciszwilim, Jerzym Antczakiem, Ludwikiem Rene…


– Czyli większością ówczesnej czołówki realizatorów telewizyjnych.

A jak się Panu pracowało z reżyserem „Igraszek” Tadeuszem Lisem?

– Bardzo dobrze. To był sprawny reżyser telewizyjny, który zrealizował sporo ciekawych widowisk. Nie wiem, co się z nim stało.

Czy któryś ze spektakli zapamiętał Pan szczególnie?

– Na przykład „Pożegnanie z Marią” według opowiadania Tadeusza Borowskiego, z jego specyficznie warszawskim klimatem okupacyjnym, znanym mi z dzieciństwa chłopaka warszawskiej ulicy. Dobrze wspominam też współpracę z Maćkiem Prusem w „Czekając na Godota” Becketta w roli Lucky’ego, Drewnowskiego w „Popiele i diamencie” w reżyserii Hübnera, Clesingera w przedstawieniu „Lato w Nohant” w reżyserii Olgi Lipińskiej, Jasona w „Skamieniałym lesie” u Andrzeja Łapickiego.

Ja Pana mocno zapamiętałem z roli Merkurego w „Amfitrionie 38” Giraudoux w reżyserii Stanisława Brejdyganta, bardzo ciekawego, wnikliwego twórcy i jako posła Paula Ribandela w „Balu manekinów” Bruno Jasieńskiego…

– W reżyserii mojego ukochanego dyrektora z Ateneum, Janusza Warmińskiego.

Wymieniłbym jeszcze udział w dwóch słynnych „Kobrach”: „Pameli” i „Sokole maltańskim” oraz jako Narratora w sztuce „Babitt” według powieści Sinclaira Lewisa…

– A ja muszę wspomnieć o ostatnim telewizyjnym spotkaniu z moim ukochanym mistrzem Gustawem Holoubkiem, najcudowniejszym z dyrektorów. Była to telewizyjna wersja „Króla Edypa” Sofoklesa, ostatniego chyba wielkiego przedstawienia w Ateneum, sprzed ponad dziesięciu lat.

Przez lata konsekwentnie odmawiał Pan udzielania wywiadów, ale w końcu się Pan przełamał i zgodził się Pan na wywiad-rzekę, który ukazał się kilka lat temu pod tytułem „Spełniony”. Dlaczego Pan się zgodził?

– Uznałem, że u schyłku kariery zawodowej jestem takie podsumowanie winien i widzom i bliskim, może jakimś historykom teatru i sobie samemu w końcu.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Krzysztof Lubczyński