Teatr Telewizji TVP

„Igraszki z diabłem”, reż. T. Lis – Wojciech Pokora: kto mieczem wojuje…

– Ojciec Scholastyk zostaje ukarany za pychę dogmatyzmu i grozi mu za to nawet wtrącenie do piekła, ale w końcu ratuje go Marcin, który zapędza go do pracy w młynie – opowiada o swojej roli Wojciech Pokora, Ojciec Scholastyk w telewizyjnym przedstawieniu „Igraszek z diabłem” Jan Drdy w reżyserii Tadeusza Lisa.

Ojciec Scholastyk, to postać uosabiająca wady kleru?

– W tym przypadku raczej jedną z nich, dogmatyzm, odwrócenie się od życia. Ojciec Scholastyk nie jest chciwy ani żądny ziemskich rozkoszy. Jest odporny na ziemskie pokusy, choćby na pieczeń, którą posyła mu Lucjusz. Żyje na pustkowiu, umartwia się, modli, żywi korzonkami i owadami. Mimo to nie jest dobrym człowiekiem, dobrym chrześcijaninem, bo rozpiera go pycha, a ta, jak wiadomo, jest jednym z siedmiu grzechów głównych. Jest samolubny, małostkowy. No i wrogi łatwym rozgrzeszeniom, gdy mówi: „Gdyby wybryki, czyny rozpustne i nierządne były tak sobie lekko ręką odpuszczane, wkrótce nie byłoby żadnej dyscypliny na świecie! Każdy by sobie grzeszył na wesoło, ile tylko dusza czy grzeszne jego ciało zapragnie. Wszyscy mówiliby sobie: przecież mi to Pan Bóg i tak przebaczy!”. Kiedy dowiaduje się, że dwie młode niewiasty, Kasia i królewna Disperanda, mają iść do nieba, woła: „Rozpustnice! Bezwstydnice! Dziewki rozwiązłe! Do tego samego nieba co ja, święty ojciec Scholastyk! Miałbym iść do jednego nieba razem z grzesznymi dziewkami?”. To oczywiście w sztuce Drdy podane jest w sosie komediowym, nawet farsowym.

Jak kończy się w „Igraszkach” los Ojca Scholastyka?

– Zostaje ukarany za pychę dogmatyzmu i grozi mu wtrącenie do piekła, czemu sprzyja nawet Anioł Teofil, ale w końcu ratuje go Marcin, który zapędza go do pracy w młynie.

Czyli spotyka go los na wskroś ludzki, tak mu daleki…


– Dokładnie tak. Bo, jak mówi pismo: „Kto mieczem wojuje, od miecza zginie” (śmiech).

Czeska farsa zawsze była silnie nasycona elementami antyklerykalnymi…

– Czeska szczególnie, bo to naród bardzo mało religijny. Skądinąd to ciekawe, że tak bliscy nam słowiańscy pobratymcy mają tak odmienny od nas stosunek do religii, do Kościoła, do wiary. Jednak także w polskim piśmiennictwie spotyka się podobne akcenty, nawet w tych widowiskach pasyjnych, które tak pięknie robił Kazimierz Dejmek. A co do antyklerykalizmu, to także w Polsce istnieje jego odmiana tzw. ludowa, kiedy chłop wierzy i chodzi do kościoła co niedzielę, ale patrzy księdzu na ręce i nie lubi jak mu się on wtrąca do spraw gospodarskich.

Gości Pan w TVP z okazji jubileuszu 80. urodzin i przy tej okazji zostały przypomniane głównie seriale z Pana udziałem, tymczasem współpracuje Pan od 1959 roku z Teatrem Telewizji. Dwie w z trzech pierwszych realizacji, to współpraca z reżyserem Konradem Swinarskim…

– Pamiętam z tamtego okresu, że z nim pracowałem jako młodziutki aktor, ale niech mnie pan zabije, nie pamiętam w czym…

To był program składamy „Z minionych lat” i montaż piosenek o stolicy „Warszawa da się lubić”…


– Proszę, proszę, takie rzeczy wtedy robił Swinarski. Aż się wierzyć nie chce…

Potem grał Pan u niego jeszcze w „Anty-szopce sylwestrowej” i „Dobrych uczynkach Wojciecha Ozdoby”…

– W którym to było roku?

W 1961 i 1962.


– Proszę, proszę, ciekawe przeciw komu była ta antyszopka (śmiech). Czy któreś z ról szczególnie utrwaliły się Panu w dobrej pamięci? Pamiętam to wszystko trochę jak przez mgłę, ale przypomina mi się rólka w realizacji Jerzego Gruzy, grotesce Mrożka, coś o wuju…

„Z gawęd wuja”.

– O, właśnie. Pamiętam też rólkę krawca Wabschkego w świetnym widowisku „Kapitan z Koepenick”, które wyreżyserował Józef Słotwiński. Pamiętam pracę z Andrzejem Łapickim, gdzie zagrałem Świstaka w reżyserowanym przez niego „Fircyku w zalotach” i z Jackiem Woszczerowiczem, u którego zagrałem Michała Lagenę w „Dożywociu” Fredry , Joego w „Przygodzie w Manon Farm” według „Klubu Pickwicka” Dickensa. Świetnie pamiętam Pana z „Ożenku” Gogola, przedstawieniu ze „Złotej Setki” w przezabawnej roli Żewakina, rosyjskiego oficera zachwycającego się „Włoszeczkami” i odkrywającego, że chłopi włoscy mówią po włosku.

Czuje się Pan aktorem komicznym?

– W Polsce aż tak wyraźna kategoryzacja nie występuje. Polscy aktorzy są, a w każdym razie byli, wieloczynnościowi. Ale niewątpliwie warunki sprawiały, że z czasem byłem angażowany niemal wyłącznie do ról komediowych lub z komediowym posmakiem. Choćby przez Olgę Lipińską do jej dwóch telewizyjnych inscenizacji Fredry, „Dam i huzarów” i „Pana Jowialskiego”…

Czy do „Gwałtu co się dzieje”…

– Zgadza się. Albo przez Józefa Słotwińskiego do roli Heliodora w „Marcowym kawalerze” Blizińskiego.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Krzysztof Lubczyński