Teatr Telewizji TVP

„Emigranci”, reż. A. Żmijewski – Tomasz Kot: uwspółcześnić ten klimat

– Z punktu widzenia technicznego mamy tu jedno pomieszczenie i dwóch aktorów oraz doświadczonego i uznanego aktora, który nas prowadził. Tu nie mieliśmy do czynienia ze scenami batalistycznymi i w tym trójkącie łatwo było o taki rodzaj szybkiego porozumienia. To pozwoliło sprawnie realizować – mówi Tomasz Kot, grający rolę emigranta politycznego w spektaklu Teatru Telewizji „Emigranci” Sławomira Mrożka w reżyserii Artura Żmijewskiego.

Wydaje się, że wybór akurat „Emigrantów” na jubileusz TVP Polonia był wyborem logicznym…

– Tak, oczywiście. To też była taka sytuacja, że jeszcze z naszego pokolenia nie pojawili się emigranci. I to była taka ambicja, żeby pokazać aktorów młodszego pokolenia. Był to chyba debiut reżyserski Artura Żmijewskiego i to była niezwykła przygoda.

A jak zawiązał się Wasz duet z Wojciechem Mecwaldowskim pod batutą Artura Żmijewskiego?

– Ja i Wojciech Mecwaldowski wtedy bardzo dużo razem graliśmy. Byliśmy w dużej zażyłości i mieliśmy wspólne plany. W pewnym momencie powstał taki projekt, żeby na jubileusz TVP Polonia skonstruować takie przedstawienie dla telewizji. Pamiętam, że tam było sporo zamieszanie, ustawianie kamer. Pamiętam, że my to graliśmy wielokrotnie, ale ten dzień rejestracji spektaklu dla TVP Polonia pamiętam jako taki dzień specjalny. Pamiętam, że z propozycją zwrócono się najpierw do mnie, a potem się spytano, z kim chciałbym współpracować, to powiedziałem, że razem z Wojtkiem Mecwaldowskim wspólnie moglibyśmy podjąć ten temat. Wydaje mi się, że Wojtek idealnie zrealizował się w roli emigranta zarobkowego. Pamiętam to przedstawienie jako takie mocne spotkanie. I to spotkanie wzbogaciło całą naszą trójkę o ważne doświadczenia.

„Emigranci” Sławomira Mrożka byli wielokrotnie wystawiani w teatrze. Były też wcześniej spektakle Teatru Telewizji. Artur Żmijewski musiał znaleźć jakieś swoje podejście do sztuki Mrożka, bo nie ma co ukrywać, że się zdezaktualizowała…

– Przede wszystkim chodzi o aktualność niektórych rzeczy. Mamy zawsze treści uniwersalne, które się utrzymują i łatwo współczesnemu człowiekowi postawić się w sytuacji dramatycznych wyborów postaci z dramatów greckich, czy z Szekspira. Są jednak także rzeczy, które są kompletnie nieaktualne. W przypadku „Emigrantów” też mieliśmy z tym do czynienia. Na przykład w tekście jest, że wejście na peron oznacza kupienie biletu, bo kiedyś były tzw. bilety peronowe. Obecnie nikt o tym nie wie. Powstaje problem, czy grać jak te utwory klasyczne, czy jednak wyciąć ten fragment. Ten spektakl robiliśmy wtedy, kiedy miliony Polaków wyjeżdżały za granicę, więc chcieliśmy przynajmniej w graniu, w sposobie bycia jakoś troszeczkę uwspółcześnić ten klimat. Teraz mamy do czynienia z innego rodzaju emigracją niż kiedyś. W związku z tym zaczynaliśmy ścinać te rzeczy, które dzisiaj są absolutnie nieaktualne i wprowadzałyby zamieszanie. W związku z tym ta wersja jest krótsza, ale mam nadzieję, że to nam się udało.

Pan zagrał rolę AA, czyli emigranta politycznego, a Wojciech Mecwaldowski to XX – emigrant zarobkowy. Jak Wam wyszedł ten duet?

– Bardzo dobrze, bo Wojtek jest bardzo organicznym aktorem i on ma bardzo niesamowity potencjał. Potrafi być niesamowicie zabawnym komikiem, ale potrafi też zagrać bardzo mocno role dramatyczne. To spotkanie było bardzo ważne, bo jeśli jest nas dwóch na scenie, to jeden drugiemu podbija poprzeczkę. Jeśli jesteśmy na scenie aż tak dużymi antagonistami, to w tym momencie robi się dla widza bardzo zdrowy – mam nadzieję – wyścig. Wszystko oczywiście w przyjacielskiej atmosferze.

A jak się Panom pracowało pod kierownictwem starszego nieco kolegi Artura Żmijewskiego?

– Nie będę tu mówił o odcieniach interpretacyjnych i o tym, co reżyser miał na myśli. To jest jego sprawa i jak to jest realizowane, to on jest w stanie na to odpowiedzieć. Z punktu widzenia technicznego mamy tu jedno pomieszczenie i dwóch aktorów oraz doświadczonego i uznanego aktora, który nas prowadził. Tu nie mieliśmy do czynienia ze scenami batalistycznymi i w tym trójkącie łatwo było a taki rodzaj szybkiego porozumienia. To pozwoliło sprawnie realizować.

Całkiem niedawno TVP1 wyemitowała spektakl Teatru Telewizji „Ballada o Zakaczawiu”. Rzecz jest o Legnicy, zrealizowana siłami legnickiego teatru, a grali m.in. Przemysław Bluszcz, Janusz Chabior i Pan. Przemysław Bluszcz powiedział mi, że gdyby nie ten teatr i ten spektakl, to nie byłby zawodowo w tym miejscu, gdzie jest…


– Ja byłem takim chłopakiem z liceum, takim gówniarzem, który się kręcił przy tym zespole. Chodziłem do klubu młodzieżowego i pamiętam, że jak nie zdałem matury, to dyrektor teatru Jacek Głomb zaczepił mnie: „Słuchaj, skoro nie zdałeś matury, to nie możesz zdawać do szkoły aktorskiej, a ja znam twoje możliwości i nie będę ryzykował z jakimś gościem po szkole – biorę cię na etat!”. Tak to się zaczęło – dyrektor był brawurowy w swoich decyzjach. On był taki zamaszysty w ruchach teatralnych. Pamiętam, że jako te chłopaki z Klubu Gońca Teatralnego byliśmy angażowani cały czas w różne działania – robiliśmy zamieszanie na mieście, happeningi. Takie coś inaczej kształtuje aktora w głowie. Ja zdając do szkoły aktorskiej po takim roku przygód, po zagraniu niesamowitej liczby przedstawień jako halabardzista i tak dalej miałem zupełnie inne doświadczenie. Zupełnie inaczej odbierałem teatr. Wiedziałem, że on się może wydarzyć na ulicy, w opuszczonym domu, w opuszczonej hali – niekoniecznie w kwadratowym budynku z kurtyną. A jeśli chodzi o tę Legnicę, to ja, Janusz Chabior i Przemek Bluszcz jesteśmy może najbardziej widoczni. Jednak bardzo wiele osób związanych z Legnicą gdzieś się rozeszło po kraju i co chwilę kogoś spotykam. Mogę powiedzieć, że to co się działo w Legnicy w latach 90. to była taka duża kula energetyczna.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Paweł Pietruszkiewicz