Teatr Telewizji TVP

„Kariera Alfa Omegi” – Krzysztof Kowalewski: tak dawno, że niemal nieprawda

– To był z jednej strony godny generał, z drugiej znany był z osobistego kontrolowania stanu drewnianych szaletów na wsiach i w miasteczkach. Śmiano się z tego powszechnie, ale to był przecież lekarz, który postawił sobie za cel walkę z fatalnym stanem higienicznym kraju – mówi Krzysztof Kowalewski, odtwórca roli Ekscelencji w telewizyjnym widowisku według wodewilu Mariana Hemara i Juliana Tuwima „Kariera Alfa Omegi” w reżyserii Barbary Borys-Damięckiej.

Zagrał Pan w „Karierze Alfa Omegi” postać Felicjana Sławoja Składkowskiego, ostatniego premiera II Rzeczypospolitej?

– Zagrałem Ekscelencję, czyli postać uformowaną na obraz i podobieństwo tego premiera w mundurze generalskim. Sławoj był postacią malowniczą i poniekąd groteskową. Z jednej strony godny generał, z drugiej znany był z osobistego kontrolowania stanu drewnianych szaletów na wsiach, siółkach i w miasteczkach. Śmiano się z tego powszechnie, krążyły o tym dowcipy, ale to był przecież lekarz, higienista, który postawił sobie za cel walkę z fatalnym stanem higienicznym kraju.

No i odznaczał się legendarną służbistością wobec marszałka Piłsudskiego…

– Tak. Stawał przed nim na baczność, trzaskał obcasami, słyszał rozkaz: „zostaniecie premierem”, odpowiadał „tak jest”, salutował i robił w tył zwrot. Opisał to w swoich głośnych kiedyś zapiskach, już na emigracji w Londynie. Sam nie wiem, czy pisał to na poważnie, czy bawił się tym, kpił z siebie. Z jego wspomnień wynika, że miał poczucie humoru.

Urodził się Pan, kiedy wodewil Hemara i Tuwima był oklaskiwany przez widzów…

– Sugeruje Pan, że powinienem to pamiętać? Osobiście nie pamiętam, pamięć pozostawił we mnie okres okupacji, wojna. Natomiast o latach trzydziestych, tzw. międzywojniu sporo się w domu mówiło, to był po wojnie dla starszych w rodzinie okres stosunkowo świeży. Stąd powodzenie przedwojennych piosenek, które do końca lat czterdziestych często leciały z radia, a potem znów po 1956 roku.

Myśli Pan, że Sławoj lubił Kiepurę?


– Bo ja wiem? U wojskowych zdarzała się postawa pewnego lekceważenia artystów, jako ludzi na wskroś cywilnych, bardziej niż inni cywile. Ale fakt, że Kiepura zrobił światową karierę śpiewaczą i pobudował w Krynicy sławną, ogromną willę mógł w nim budzić respekt.

Warto było powtórzyć takie przedstawienie?

– Warto, nawet jeśli uznamy, a uznać możemy, że konwencja takiego wodewilu jest mocno passe, anachroniczna. Dziś ludzie, którzy czują tę konwencję, mają najmniej osiemdziesiąt lat, jeśli nie liczyć tych, którzy przeniknęli klimatem przedwojennych wspomnień rodziców. Jednak wtedy, gdy Basia Borys-Damięcka robiła to przedstawienie, czyli 25 lat temu, takich osób było znacznie więcej. A Basia, choć młoda, jest wybitnym fachowcem artystycznym i czuje wszystkie konwencje.

Zupełnie niedawno, bo pod koniec 2013 roku minęło pół wieku od momentu, gdy stanął Pan przed kamerą Teatru Telewizji. Pamięta Pan ten moment?

– Momentu jako takiego nie pamiętam, więc też nie uwzględniłem go we wspomnieniowej książce, która niedawno się ukazała dzięki dociekliwości, wiedzy i pasji Juliusza Ćwielucha. Pamiętam tylko blado, że na początku grałem ciągle w jakichś sztukach radzieckich, które wtedy wystawiano na potęgę, ku zadowoleniu tzw. czynników, widzów mniej.

Ma Pan pewnie na myśli takie tytuły jak „Ocean” Aleksandra Sztejna, „Irkucką historię” Aleksieja Arbuzowa czy „Szósty lipca” Michaiła Szatrowa…

– Tak to wszystko, dosłownie, robili w tamtym okresie Krasowscy, to znaczy Jerzy Krasowski i Krystyna Skuszanka i od czasu do czasu robili coś innego dla oddechu, na przykład przypomina mi się „Burza” Szekspira, gdzie grałem Sebastiana, a także historia majora Pycia według Kadena czy „Stanisław i Bogumił” Dąbrowskiej. Pierwszymi po Krasowskich reżyserami napotkanymi przeze mnie w telewizji byli Ludwik Rene i Olga Lipińska. On zrobił „Odprawę posłów greckich” Kochanowskiego, a pani Olga, proszę sobie wyobrazić, „Antygonę”, czyli jeszcze brała świat na poważnie, nawet na tragicznie.

Potem było „Dożywocie” Fredry wyreżyserowane przez Jacka Woszczerowicza, „Niespodzianka” Roztworowskiego w reżyserii kompletnie zapomnianego dziś Ireneusza Kanickiego, „Całe życie Sabiny”, które zrobił Jerzy Antczak, „Dziewczęta z Nowolipek” u Wohla, „Szkoła żon” Moliera i „Kariera Artura Ui” w reżyserii Jerzego Gruzy…


– Było tego, było, tyle że strasznie dawno, tak dawno, że prawie nieprawda.

W takim razie co Pan sobie ceni z lat późniejszych i ostatnich włącznie?


– Pamiętam, że zagrałem w „Wodewilu warszawskim” Gozdawy i Stępnia, zagrałem inżyniera, tak mi się skojarzyło z wodewilem Hemara. Grabca w „Balladynie” Olgi Lipińskiej, w „12 krzesłach” Ilfa i Pietrowa, w kilku realizacjach Moliera, Goldoniego czy Boccaccia, które mimo wszystkich różnic łączy pewna generalna konwencja, którą lubię. Zagrałem też tytułowego Ekscelencję – nomen omen – w Dostojewskim. Cenię sobie Argana w „Chorym z urojenia”, którego wyreżyserował Krzysztof Lang. No i trzy ostatnie role w Teatrze Telewizji: Czelcowa w „Miłości na Krymie” Mrożka w jednej z nielicznych telewizyjnych realizacji Erwina Axera, Edka w „Tangu” oraz Donalda w „Namiętnej kobiecie” u Maćka Englerta.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Krzysztof Lubczyński