„Rybka canero” – Cezary Pazura: cymbał biesiadny
– Polakom w życiu ciężko się dogadać, a co dopiero w sztukach Julka Machulskiego, gdzie każdy, kto wypowiada się na jakikolwiek temat, ma rację – mówi Cezary Pazura, grający Bola Lachowicza w telewizyjnej komedii „Rybka canero” Juliusza Machulskiego.
Już na pierwszy rzut oka widać, że tworzy Pan bardzo zabawną postać…
– To niejaki Bolo, szwagier głównego bohatera, człowiek majętny i były pilot w Iraku i Afganistanie. Bolo tym się różni od normalnych ludzi, że mówi do rymu. Taką ma konstrukcyjną wadę. To taki lekki cymbał biesiadny, któremu wydaje się, że jest zabawny. Bolo pojawia się na stypie po profesorze Voglu, który zginął zagadkową śmiercią. A ponieważ Bolo jest kochliwy, więc pojawia się z osobą, z którą jest zaledwie od kilku dni, a już jest w niej zakochany. I potem okazuje się, że ta kobieta nie pojawiła się tam przypadkowo. Co więcej, okaże się ona osią intrygi. To tyle, żeby więcej nie zdradzić i nie odebrać widzom przyjemności oglądania.
To tyle, gdy chodzi o „dane osobowe” Bola. A jaką rolę pełni w intrydze?
– To postać, która ma widzów albo rozśmieszyć, albo zirytować, albo zadziwić. Duże pole do popisu dla aktora.
Pana postać mówiąca do rymu może skojarzyć się z fredrowskim panem Jowialskim, który też tworzył do rymu rozmaite porzekadła. Juliusz Machulski, kiedyś tylko reżyser i producent, teraz stał się kimś rodzaju narodowego komediopisarza wykpiwającego nasze wady i śmieszności. Jak z tego punktu widzenia widzi Pan tę komedię?
– Z gatunkowego punktu widzenia „Rybka canero”, to komedia kryminalna, ale z elementami obyczajowymi. Polska jest tu w tle bardzo mocno obecna. Tu każdy ma przemyślenia i rady dla innych: jak żyć, co robić. Skomplikowane relacje między postaciami oddają w dużym stopniu układ, jakim jest Polska. Są dwa obozy, jedni są za, drudzy przeciw, przy czym niektórzy są tak bardzo „za”, że aż przeciw. Kością niezgody są zawsze tematy polityczne i religijne. My Polacy tacy jesteśmy. Polakom w życiu ciężko się dogadać, a co dopiero w sztukach Julka Machulskiego, gdzie każdy, kto wypowiada się na którykolwiek z tych tematów, ma rację, więc nie ma wyjścia. W ten sposób komedia, która jest odmianą dramatu, staje się tragedią, w której nie ma wyjścia. Losy naszego kraju układają się tragicznie, bo każdy ma rację.
To już kolejna Pana rola w Teatrze Telewizji w bliskim czasie, po „Branczu”, także autorstwa Juliusza Machulskiego. Jakie miejsce w Pana karierze ma Teatr Telewizji?
– Niewiele grałem w Teatrze Telewizji, ponieważ przez wiele lat grałem głównie w filmach. Ale kilkanaście razy wziąłem w nim udział. Z Juliuszem świetnie mi się pracuje. Nadajemy na podobnych falach, mamy podobne poczucie humoru, a poza tym jest świetnym i bardzo doświadczonym fachowcem.
Co mógłby Pan wspomnieć sprzed „Branczu” i „Rybki canero”?
– Głównie grałem w latach dziewięćdziesiątych, począwszy od debiutu w 1992 roku w spektaklu „W niedziele po południu” Adolfa Rudnickiego, w „Palcu Bożym” Caldwella, w „Dwóch panach z Werony” Szekspira, w reżyserii Rolanda Rowińskiego, z którym trzy razy pracowałem. Ostatnia moja większa realizacja przez „Branczem” i „Rybką”, to był „Klub kawalerów” Bałuckiego w reżyserii Krystyny Jandy w 2001 roku, w którym zagrałem Piorunowicza. Zagrałem też w sztuce, której tytułu nie pamiętam, faceta który gra Cezarego Pazurę. Potem ludzie zaczepiali mnie na ulicy i mówili, że wie pan, taki facet zagrał pana w telewizji. (śmiech).
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Krzysztof Lubczyński