– Szekspir bywał dzielony na tego zabawnego, groteskowego z komedii i na poważnego, uroczystego z tragedii i kronik, a u niego wszystko jest pomieszane jak w jednym kotle. W „Romeo i Julii” misterium miłości otoczone jest przez groteskę, drwinę, ludzką małość i śmieszność – mówi Jerzy Gruza, reżyser telewizyjnego przedstawienia „Romeo i Julii” Williama Szekspira (1974).
Dziś trudno to zauważyć, ale ci którzy uważnie śledzili Teatr Telewizji w czasach premiery nie mogli nie zauważyć, że stylistyka „Romea i Julii” w Pana wydaniu stanowi gwałtowną zmianę. Zamiast statycznego obrazu – operująca gwałtownie kamera z ręki, zamiast nieco deklamatorskiego stylu gry – rytm mowy niemal potoczny…
– Tak, gdy robiłem „Romeo i Julię” byłem już starym wróblem w Teatrze Telewizji i w telewizji w ogóle, ale czułem że czegoś mi zaczyna brakować, że nie są wykorzystywane dynamiczne możliwości telewizyjnej kamery. Pomyślałem, że jeśli to przedstawienie ma trafić do młodych, a do nich było adresowane, to nie mogę kopiować przedwojennego teatru pudełkowego. Miłość młodych była gwałtowna, więc dałem gwałtowną, niemal miotającą się, agresywną kamerę, rzadko stosując statyw, dużo ostrego światła, bardzo ostry montaż, dużo szybkich zbliżeń.
Do tego silnie zaakcentował Pan aspekty groteskowe tej tragedii, choćby w postaciach Merkucja czy Tybalda…
– Szekspir bywał dzielony na tego zabawnego, groteskowego z komedii i na poważnego, uroczystego z tragedii i kronik, a u niego wszystko jest pomieszane jak w jednym kotle. W „Romeo i Julii” misterium miłości otoczone jest przez groteskę, drwinę, ludzką małość i śmieszność.
Wymiar cielesny miłości, podskórnie mocno obecny w tekście Szekspira, rzadko był wtedy wydobywany…
– W Polsce, bo w przedstawieniach brytyjskich był zawsze silnie akcentowany.
U Pana też nie ma go na pierwszym planie.
– To stanowiło dla mnie właściwie jedyne ograniczenie, ale wtedy było to chyba jeszcze trudniej przeskoczyć niż teraz.
„Romeo i Julia” pozostała jedyną Pana telewizyjną realizacją szekspirowską. Dlaczego właśnie wybór tego tekstu?
– Wtedy nie zakładałem, że to będzie mój jedyny Szekspir. Ale wybrałem ten tekst, bo nie znam lepszego utworu o miłości, fundamentalnej sprawie w życiu.
Kluczowym i chyba najtrudniejszym problemem był dobór aktorów do tytułowych ról. Dlaczego padło w końcu właśnie na Krzysztofa Kolbergera i Bożenę Adamek?
– Krzyś był już wtedy gwiazdą w Narodowym u Hanuszkiewicza. Miał warunki lirycznego amanta, a jednocześnie było w nim jeszcze jakieś nieopierzenie, wrażliwość, neurotyzm, trądzikowa cera. Bożenę polecił mi operator Witek Sobociński, który pracował z nią na planie „Sanatorium pod Klepsydrą” Hasa. Była dla mnie idealna. Dwudziestojednoletnia studentka szkoły teatralnej, a więc już z minimum otrzaskania, a jednocześnie o powierzchowności nastolatki z niewinną buzią. Z Szekspira wynika, że Julia ma bodaj czternaście lat.
W tym roku minie 60 lat od Pana debiutu w Teatrze Telewizji. Według jednego ze źródeł był to „Dr Faul” według opowiadania Kazimierza Brandysa „Obrona Grenady”, zaliczanego do nurtu tzw. rozrachunków ze stalinizmem. A że tym Faulem miał być stalinowski
zarządca kultury Jakub Berman, a emisja spektaklu miała mieć miejsce w niespokojnym okresie między poznańskim Czerwcem a Październikiem 1956, to okoliczności jego powstania wyglądają na intrygujące…
– Przykro mi, ale bardzo to słabo pamiętam, prawie nic. Ale rzeczywiście już od 1957 roku robiłem mnóstwo przedstawień. Pamiętam „Grona gniewu” wg Steinbecka, ale też sporo realizacji literatury francuskiej, m.in. „Szkołę wdów” Cocteau, „Cranquebille’a” Anatola France czy „Małego Księcia” Saint-Exupery’ego z Bronkiem Pawlikiem w roli tytułowej. Pamiętam też realizację, z 1961 roku, noweli Conrada „Jutro” z Boguszem Bilewskim, Zosią Kucówną i przedwojennym aktorem Buszyńskim. Zrobiłem też wtedy „Z gawędy wuja” Mrożka w obsadzie najzabawniejszych aktorów.
„Idami marcowymi” Thorntona Wildera w 1962 roku zaczął Pan okres przygody z wielką literaturą klasyczną…
– Tak, bo już w 1963 roku zrobiłem „Kubusia Fatalistę” według Diderota z Holoubkiem i Matyjaszkiewiczem, Był jeszcze „Król Edyp”, też z Holoubkiem, „Nasze miasto” Wildera, też z Guciem, którego pokochałem jako fantastyczne medium aktorskie, więc chętnie go zapraszałem do współpracy.
Także do roli Juliusza Cezara w „Cezarze i Kleopatrze” George’a Bernarda Shaw, co dla wielu było bardzo zaskakujące i nieszablonowe, a dla innych obsadowo nietrafione…
– Gucio jako Cezar, to był mój kozacki numer, bo tę rolę powierzano zazwyczaj aktorom typu bohaterskiego a nie filozoficznego. W sztuce Shawa spodobało mi się to, że antyczni, rzymscy bohaterowie rozmawiają tam jak w londyńskim klubie dżentelmenów albo kawiarni, a nie jak posągi na tle kolumn.
Brawurowe przedstawienie „Mieszczanina szlachcicem” Moliera z Bogumiłem Kobielą w roli tytułowej rozpoczęło w 1969 Pana najlepszy okres, bo następnie w ciągu kilku lat zrealizował Pan także „Wizytę starszej pani” Durrenmatta, „Szkołę żon” Moliera, „Karierę Artura Ui” Brechta, „Romeo i Julię”, „Nie do obrony” Osborne’a, „Eryka XIV” Strindberga czy „Rewizora” Gogola, który razem z „Mieszczaninem” wszedł do Złotej Setki Teatru Telewizji.
– Miałem do dyspozycji fantastycznych aktorów, Łomnickiego, Fronczewskiego, Krafftównę, starego Henryka Borowskiego, Walczewskiego, Pszoniaka, Nowickiego świetnych scenografów, kamerzystów, kompozytorów, a że była to klasyka, więc cenzura mnie w zasadzie nie krępowała. Można było artystycznie poszaleć.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Krzysztof Lubczyński