„Mąż i żona” – Jan Englert: mąż podstarzały w komedii erotycznej
– To jest także sztuka o kłamczuchach. Ludzie kłamią od zawsze, we wszystkich epokach. W tej sferze nic się nie zmienia – mówi Jan Englert, grający hrabiego Wacława czyli Męża, a jednocześnie reżyser telewizyjnego przedstawienia „Mąż i żona” Aleksandra Fredry.
„Męża i żonę” to Pan wybrał z twórczości Fredry do realizacji?
– Wybrała telewizja, ale to jest zawsze dobry wybór, bo to wspaniała komedia, napisana piękną polszczyzną.
Tytuł wskazuje na to, że mówi ona o małżeństwie, ale wielkość Fredry polega między innymi także na tematycznej pojemności tła jego sztuk…
– Cóż tu dodać. „Mąż i żona”. Temat stary jak świat. Do tego kochanek i kochanka. Używając kategorii reklamowych nazwałbym ten utwór komedią erotyczną. Zajmuje się ona jednak nie tyle mechanizmem erotyzmu, ale śmiesznością ludzi, którzy kłamią. Bo to jest także sztuka o kłamczuchach. I okazuje się, że ludzie kłamią od zawsze, we wszystkich epokach. W tej sferze nic się nie zmienia.
Czyli tradycja życia erotycznego jest wiecznie żywa…
– (śmiech) Tradycja życia erotycznego polega na rozmnażaniu i nic nie jest w stanie tego zmienić, ani obyczaje, ani religia, ani etyka, ani dekrety czy ustawy. To instynkt, biologia. Zmieniają się tylko formy kulturowe i estetyczne uprawiania tego procederu. Na przykład w Średniowieczu rycerze zakuwali żony w pasy cnoty, żeby pod ich nieobecność ktoś inny nie przyczynił się do rozmnożenia w ich rodzinie. Natomiast pyszne są śmiesznostki związane z zalecaniem się i uwodzeniem. Gdy się to obserwuje z zewnątrz, to jest to nieustanna komedia. Taka właśnie jak w „Mężu i żonie”.
To fredrowska komedia typów?
– Akurat w przypadku tej komedii w mniejszym stopniu. Nie tyle typy są tu jakieś szczególnie barwne, ile całe to wzajemnie sytuacyjne poplątanie, wynikające z tego, że każdy coś o innym wie, ale nie wie, że o nim także ktoś inny wie coś, co on czy ona chcieliby ukryć. Fascynujące i zabawne jest to wzajemne zaplątanie. To pachnie tzw. komedią bulwarową, drugo czy trzeciorzędnymi tekstami. Jednak Fredro tę konwencję, podejrzewam że „pożyczoną” z ówczesnego bulwarowego teatru francuskiego, uszlachetnia swoją cudowną polszczyzną, artyzmem i specyficznie polskimi akcentami..
Wielkim admiratorem twórczości Aleksandra Fredro był Andrzej Łapicki. Podziela Pan tę miłość?
– Rzeczywiście, Andrzeja Łapickiego nazywano nawet „strażnikiem Fredry”. Uważał twórczość tego autora za kwintesencję pewnej tradycyjnej formuły polskości, polskiej kultury. Nie wiem czy w moim przypadku można mówić aż o miłości, ale nieskromnie, a może nawet po megalomańsku uważam, że czuję wiersz Fredry. Pewnie dlatego w telewizji uznano, że nadaję się do zrobienia tego przedstawienia. Niedawno zrobiłem w Teatrze Narodowym spektakl „Fredraszki”, w których jest kilka scen z „Męża i żony” i może to też był asumpt do tego, by mnie powierzyć tę realizację.
Przypomnijmy jeszcze inne Pana spotkania z Fredrą w Teatrze Telewizji…
– Głównie ze „Ślubami panieńskimi”…
W 1966 w realizacji Ireneusza Kanickiego zagrał Pan Albina, a dwadzieścia lat później Gustawa w reżyserii Andrzeja Łapickiego.
– Dużo później zagrałem też Radosta, w swojej reżyserii, ale to w Teatrze Narodowym.
No i Łatkę w „Dożywociu”, które także wyreżyserował Pan w Narodowym.
– Zgadza się. Poza tym, trzy lata temu, w Teatrze Telewizji, wyreżyserowałem w wersji na żywo jednoaktówkę „Nikt mnie nie zna” .
Na koniec wróćmy do najnowszego telewizyjnego przedstawienia. Nie tylko wyreżyserował Pan „Męża i żonę”, ale gra Pan w nim hrabiego Wacława czyli Męża. Jaki własny, odrębny akcent nada Pan tej postaci?
– Będzie to mąż podstarzały (śmiech).
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Krzysztof Lubczyński