„Powidoki” – Maciej Wojtyszko: artysta pod presją
– Los Władysława Strzemińskiego, to życie kogoś, kto był poddany straszliwemu ciśnieniu egzystencji i jako człowiek i jako artysta. I to ciśnieniu w najbardziej drastycznym znaczeniu tego słowa – mówi Maciej Wojtyszko, autor tekstu i reżyser telewizyjnego przedstawienia „Powidoki” (2009).
Postać i twórczość Władysława Strzemińskiego, jak wskazuje najnowszy film Andrzeja Wajdy, fascynuje reżyserów. Co Pana zainteresowało?
– Jest tu kilka fascynujących wątków. Po pierwsze sam kierunek, czyli awangardowy konstruktywizm, który stanowił rewolucję w polskim malarstwie, w ogromnej części zastygłym w starych formach. Po drugie, dramatyczna biografia Strzemińskiego, w tym jego ciężkie okaleczenie (utrata nogi i oka), jakiego doznał jako żołnierz I wojny światowej. Wreszcie jego los artysty, którego twórczość i postawa artystyczna stanęła w kolizji ze stalinizmem i jego doktryną w sztuce, choć i przed wojna zmagał się z oporem materii w swojej dziedzinie. Do tego dochodził wątek klęski w życiu osobistym w związku z Katarzyną Kobro. To życie kogoś, kto był poddany straszliwemu ciśnieniu egzystencji i jako człowiek i jako artysta. I to ciśnieniu w najbardziej drastycznym znaczeniu tego słowa.
Przedstawienie składa się z kilkunastu odrębnych epizodów z różnych okresów życia Strzemińskiego. Skąd przyjęcie takiej formuły?
– Poprzez skupienie się na jakimś jednym momencie życia artysty trudno było oddać całe bogactwo i skomplikowanie jego biografii. Postanowiłem więc ująć je w ciąg zdarzeń i impresji. Chciałem w tym zawrzeć nawiązanie, oczywiście całkowicie umowne, do Strzemińskiego sztuki widzenia.
Na liście tzw. Złotej Setki Teatru Telewizji, znalazło się aż pięć Pana przedstawień: „Ferdydyrke” „Amadeusz” Schaeffera, „Molier czyli zmowa świętoszków” Bułhakowa, „Ławeczka” Gelmana i „Garderobiany” Harwooda. Siłą rzeczy telewizyjna scena musi być Panu bardzo bliska…
– Bardzo cenię Teatr Telewizji. To jest forma, która najbardziej mi odpowiada. Moje pierwsze realizacje telewizyjne były widowiskami dla dzieci, począwszy od pierwszego, z 1972 roku, „Gżdacza i innych”. Zrealizowałem też „Smoka”, „Szelmostwa Lisa Witalisa”, „Brzechwę dzieciom” czy „Brombę i innych”. Tylko starzy widzowie pamiętają, że istniał kiedyś telewizyjny Teatr Młodego Widza. Jeśli Teatr Telewizji ma ocaleć, to musi wychować swoją przyszłą widownię. Obawiam się, że będzie to niemożliwe bez jakiejś formy reaktywacji telewizyjnego teatru dla dzieci i młodzieży.
Jak można by zdefiniować atrakcyjność Teatru Telewizji?
– Najlepsza jest kuchnia narodów biednych. Nie trzeba wielkich plenerów i pułków wileńsko-kowieńskich, żeby stworzyć wielką sztukę. To skromność możliwości Teatru Telewizji dała szanse, żeby przyjrzeć się człowiekowi. Oby pokolenie młodych reżyserów weszło w to. Może to jest najlepsza szansa na promocję młodych talentów, bo jest to produkcja relatywnie tania w porównaniu z filmową? Nie powinno się mówić, że nie da się robić Teatru Telewizji, bo wszyscy chcą robić kino. Gdyby Teatr Telewizji nie przetrwał, byłoby to świadectwem ogłupienia i strywializowania gustów. Porzucając Teatr Telewizji porzucilibyśmy urodę dobrze mówionej literatury. Dziś często słychać słowo „postdramatyczny”, co oznacza dominację kultury obrazka nad słowem. Mam jednak nadzieję, że streszczanie Słowackiego własnymi słowami, to jednak tylko chwilowa moda. Skoro poeta znalazł odpowiednie do rzeczy słowo, to nie da się tego opowiedzieć wyłącznie za pomocą pantomimy, wystawiania „na motywach” czy streszczania. Inwazja performatyki zmieniła co prawda język teatru, ale mam nadzieję, że nie zabije szacunku dla tego, co ktoś napisał tak, a nie inaczej i nie zabierze teatrowi sztuki słowa, które ma sens dlatego, że jest sztuką.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Krzysztof Lubczyński