Teatr Telewizji TVP

wywiady

„Bigda idzie!” – Janusz Gajos: cham na wyżynach

„Bigda idzie!” – Janusz Gajos: cham na wyżynach

Postać politycznego brutala, chama na wyżynach ma dość bogatą literacką i teatralną tradycję…

– To prawda. Wspomnijmy choćby króla Ubu ze sztuki Jarry’ego czy Jana Macieja Karola Wścieklicę z Witkacego. Mogę też wspomnieć rolę Nerona, którego zagrałem w przedstawieniu „Teatr w czasach Nerona i Seneki” Edwarda Radzińskiego w reżyserii Konstantego Ciciszwili. Takich postaci jest w literaturze sporo.
 
Czy ten typ ról nie jest pułapką? U reżysera może odezwać się pokusa by obsadzić aktora „po warunkach”, a u aktora, żeby grać dosadnie, rodzajowo, stylem topornym…

– Może pojawić się taka pokusa i przypuszczam, że się pojawia. Jeśli jednak mamy świadomość takiej pułapki, to możemy próbować jej uniknąć.

A co Pan zrobił z tą świadomością przymierzając się do roli Bigdy?

– Starałem się nie zagrać jednoznacznie, typowo charakterystycznie, rodzajowego chama. Dążyłem do nadania tej postaci pewnej dwuznaczności, ironii, sugestii, że nie jest to do końca prymityw, ale człowiek, któremu typ obyczajowości, z której wyrasta, narzuca taki sposób bycia i rolę. Jednak pod tą zewnętrznością jest bardzo bystrym obserwatorem rzeczywistości i wnikliwym, choć domorosłym psychologiem. To było piekielnie trudne do zagrania z uwagi na rysunek postaci, ale mam nadzieję, że choć w części mi się to udało.

W Teatrze Telewizji zadebiutował Pan w 1967 roku epizodem w telewizyjnej wersji „Ziemi Obiecanej” według Reymonta w reżyserii Tadeusza Worontkiewicza…

– Stare dzieje. To było w łódzkim okresie mojej działalności, chyba jeszcze w okresie studiów w łódzkiej szkole filmowej. Grałem dużo w Teatrze Telewizji, ale przyznam, że nie traktuję tych moich ról z lat najwcześniejszych jako jakichś szczególnych dokonań. To były jakieś epizodziki, których nawet nie bardzo pamiętam, choćby w „Młodości Jasia Kunefała”, które reżyserował Janusz Kłosiński. Trochę bardziej zapamiętałem nieco bardziej znaczącą rolę Karola w „Pierwszym dniu wolności” Kruczkowskiego w reżyserii Jana Bratkowskiego. Cenię sobie też pamięć współpracy z  Edwardem Dziewońskim, m.in. w „Archipelagu Lenoir” Salacrou i Olgą Lipińską m.in. w „Świeczniku” de Musseta czy „Żabusi” Zapolskiej, bo mam wrażenie, że to oni jako pierwsi dostrzegli we mnie potencjał komediowy.

Najważniejsze Pana role pojawiły się jednak dopiero w połowie lat osiemdziesiątych…


– Tak. Przede wszystkim rola von Horwatha w „Opowieściach Hollywoodu” Hamptona, do których zaprosił mnie Kazimierz Kutz i która przełamała moją niedobrą passę zawodową. Poza tym to był Rogożyn w „Myszkinie” według „Idioty” Dostojewskiego, sekretarz Bukara w „Przedstawieniu Hamleta we wsi Głucha Dolna” Ivo Bresana, a na początku lat dziewięćdziesiątych np. Bach w „Kolacji na cztery ręce”, gdzie spotkałem się w duecie z Romkiem Wilhelmim, czy tytułowy Kean w dwuczęściowym widowisku o słynnym aktorze  angielskim.

Sporo gra Pan także w Teatrze Telewizji w ostatnich latach, choćby w „Herbatce u Stalina”, „Nartach Ojca Świętego”, „Norymberdze”, „Boulevard Voltaire”, „W roli Boga”, „Udręce życia”, „Miłości na Krymie”…

– Cieszy mnie to, bo Teatr Telewizji cenię sobie jako formę ogromnie. Nadarzyła mi się nawet ostatnio dwukrotnie okazja zagrania na żywo, w „Daily soup” i „Trzy razy Fredro”. Przypomniały mi się młode lata, bo we wczesnych przedstawieniach zdążyłem zagrać na żywo, aczkolwiek tamto granie było czymś innym.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Krzysztof Lubczyński

„Bigda idzie!” – Andrzej Wajda: typy i mechanizmy polityki

„Bigda idzie!” – Andrzej Wajda: typy i mechanizmy polityki

Przedstawienie „Bigdy” w Pana telewizyjnej inscenizacji wzbudziło spore  zainteresowanie już przed premierą w 1999 roku. Skąd wybór tego właśnie tekstu do adaptacji?

– Przede wszystkim z powodu uderzającej aktualność tematyki prozy Kadena-Bandrowskiego – pisanej w latach trzydziestych – sześćdziesiąt lat później, w polskich latach dziewięćdziesiątych. To były czasy inwazji w polskim życiu politycznym postaci budzących skojarzenie z Mateuszem Bigdą. Inwazji, mówiąc bez ogródek, chamstwa. Ta postać powieściowa inspirowana była postacią Wincentego Witosa, ale ja nie Witosa w niej zobaczyłem, ale  niektórych naszych współczesnych polityków tamtego czasu.
 
No właśnie, dlaczego sięgnął Pan po tekst o tak starej metryce, a nie po coś nowego, napisanego współcześnie?

– Z bardzo prostego powodu. Nie znalazłem  w prozie czy dramaturgii obecnie pisanej żadnego tekstu, który z tego punktu widzenia by mi odpowiadał. Nie wykluczam, że takie teksty istnieją, ale ja na takie nie natrafiłem. Poza tym wydało mi się ciekawe pokazać pewną nieszczęsną stałość polskich zjawisk społecznych, zaakcentowaną także poprzez to, że proza Kadena jest tak dawna.

Nie zniechęcił Pana jej ekspresjonizm, metaforyczność, manieryczność, zawiła fraza zdania, cechy stylistyczne ze śladami stylu młodopolskiego?


– Nigdy dotąd nie mierzyłem się z prozą Kadena-Bandrowskiego, więc takie doświadczenie reżyserskie wydało mi się interesujące. Pod tym trudnym dziś w czytaniu tworzywem literackim znalazłem świetne typy ludzkie i bardzo ciekawe ujęcie mechanizmów polityki.

Zachował Pan też scenerię lat międzywojennych, kostiumy z epoki. Nie brał Pan pod uwagę przeniesienia akcji w scenerię naszej współczesności?


– Nie. Jak wspomniałem, chciałem pokazać także aktualność pewnych zagadnień i mechanizmów w przestrzeni czasu. Poza wszystkim mam zakodowany szacunek dla literatury i jej radykalne przeinaczanie nie jest w moim stylu. Kaden napisał powieść współczesną dla swoich czasów i uważałbym osadzanie akcji w naszej epoce za sprzeniewierzenie się jego intencji. Zawsze udawało mi się osiągać współczesne znaczenia bez uwspółcześniania klasyki na siłę. Jej wartość polega właśnie na tym, że jest aktualna bez „pomagania” jej poprzez tzw. uwspółcześnianie. Każdy autor wącha swój czas i to także trzeba uszanować. Poza tym wizualne uwspółcześnienie akcji przedstawienia byłoby wskazaniem, że chodzi mi o wejście w bieżącą publicystykę, a mnie chodziło właśnie o uniknięcie publicystyki.

„Msza za miasto Arras” – Janusz Gajos: aktualność przyprawiająca o pesymizm

„Msza za miasto Arras” – Janusz Gajos: aktualność przyprawiająca o pesymizm

Pamięta Pan echo jakim odbiło się w 1971 roku wydanie powieści Andrzeja Szczypiorskiego?

– Pamiętam. To było niedługo po krwawych wydarzeniach grudniowych 1970 roku i po objęciu władzy przez Gierka. Pamiętam, że w prasie kulturalnej sugerowano między wierszami, że pod maską wydarzeń w XV-wiecznej Francji pisarz opowiada o tym, co właśnie się zdarzyło w Polsce. Rozumny realista, otwarty na ludzkie potrzeby i łagodny biskup Dawid to miała być figura Gierka właśnie, a fanatyczny, wierny ideologii wójt Albert, to dogmatyczny Gomułka, który właśnie utracił władzę. Wraz z upływem lat ta doraźna aktualizacja traciła na sile, aż w końcu w ogóle przestała mieć znaczenie, a „Msza” objawiła się w pełni jako tekst uniwersalny o mechanizmach władzy, źródłach totalitaryzmu, moralności i amoralizmie w polityce, o fanatyzmie ideologicznym i religijnym, o ciągłym zagrożeniu wolności człowieka, o udziale religii w polityce i odwrotnie. O tym, że politycy posługują się religią, a ludzie religii mieszają do niej politykę. A ponieważ od roku 1971 było niedaleko w czasie także do marca 1968 roku, więc wątek antysemityzmu, palenia czarownic oraz prześladowań Żydów i intelektualistów odbierało się w tej powieści bardzo wprost. A konflikt między wolnością a fanatyzmem w „Mszy” był pojmowany jako konflikt między władzą a rodzącą się opozycją.

To już druga realizacja „Mszy za miasto Arras” Andrzeja Szczypiorskiego w Teatrze Telewizji. Poprzednią, w 1994 roku zrealizował Janusz Kijowski z aktorami teatru w Olsztynie, w licznej obsadzie. To, co pokazało wtedy kilkunastu co najmniej aktorów, Pan robi w pojedynkę…

– Ja nie zastępuję obsadowego spektaklu, nie jestem aktorem-orkiestrą, nie gram postaci, których jest tam wiele, niczego nie imituję, nie stwarzam iluzji akcji, ale jestem jakby przewodnikiem po postaciach i po całości narracji powieściowej. Rozważania podane są w formie minimalistycznej: na scenie jest tylko krzesło i aktor–przewodnik.

To także druga „Msza” na żywej scenie z Pana udziałem, po 21 latach. Kiedy zetknął się Pan z „Mszą” jako tekstem monodramu?

– W roku 1993, a w 1994 roku wyreżyserował go z moim udziałem Krzysztof Zaleski w Teatrze Powszechnym. Opowiada w nim o świecie, w którym co chwilę wraca pomysł, aby wszystko było ponazywane, urządzone raz na zawsze, ubrane w formę doktryny, ideologii. Przeciwieństwem tej postawy jest pogląd, że człowiek przede wszystkim po prostu żyje, kocha, je, pije, i nie ma znaczenia, jaka idea nim kieruje. Jest to postawa bardziej ludzka, mniej okrutna, ale też nie pozbawiona słabości, bo za nią z kolei czai się nuda, rozczarowanie egzystencją i nihilizm.

„Trzy razy Fredro” – Jerzy Stuhr: to będzie „duży balet”

„Trzy razy Fredro” – Jerzy Stuhr: to będzie „duży balet”

Co jest tak atrakcyjnego w sztukach Fredrze, że ciągle są chętnie grane mimo anachroniczności intrygi i postaci?

– Nie odbieram intrygi u Fredy jako anachronicznej, choć język czasem bywa anachroniczny. Atrakcyjna jest dla mnie u niego wiarygodność psychologiczna. Związki między postaciami są niewiarygodnie prawdziwe. Tyle tylko, że trzeba do nich dotrzeć przez wiersz lub przez trudną językowo prozę. W sztuce, którą robię, sytuacja jest bardzo ciekawa.
 
Przybliżmy ją przyszłym widzom…

– Intryga polega na tym, że mężczyzna myśli, że musi spędzić czas z jakąś mało atrakcyjną panią, a ona się okazuje bardzo atrakcyjną panią. I on sobie myśli: „Ja głupi, straciłem tyle czasu…”. To duże wyzwanie telewizyjne, bo już sam tytuł utworu, „Świeczka zgasła” nie jest zbyt atrakcyjny dla nośnika, jakim jest telewizja. No bo co? Gaśnie świeczka, nic nie widać, a my chcemy tu coś pokazać, noktowizorami, czy jak? Drugie wyzwanie jest takie, że w tej półciemności bohaterowie się nie widzą, choć są w jednym wnętrzu. Jaki perfidny jest ten Fredro! Do czego zmusza inscenizatorów! Nie dość, że ciemno, to jeszcze bohaterowie mają się nie rozpoznać i widz ma mieć takie wrażenie. Jak ułożyć ten zawijas, żeby było i komediowo i realistycznie jednocześnie?

Jednak niemożność rozpoznania kogoś, bo jest ciemno, albo świeczka dogasa, było możliwe w epoce przedelektrycznej, dziś raczej w tej postaci się nie zdarza…

– Tak, dlatego gdy ktoś na początku zapytał mnie, czy chcę tego Fredrę uwspółcześnić, powiedziałem, że mowy nie ma. Chcę zachować kostium z epoki, bo on uwiarygodnia tę sytuację. Z panią Sobańską – scenografem, widzimy to w pełnym sztafażu kostiumowym.

„Rewizor”, reż. J. Stuhr – Jerzy Stuhr: więcej przebiegłości niż buty

„Rewizor”, reż. J. Stuhr – Jerzy Stuhr: więcej przebiegłości niż buty

Skąd wybór tej akurat komedii spośród ogromnego zasobu wielkiej klasyki teatralnej?

– Bo myślę, że ta sztuka ciągle ma swój czas. Gdy zacząłem ją „rozbierać” z aktorami, to doszedłem do wniosku, że jest utworem, który ciągle śmieszy i brzmi groźnie. Pokazuje korupcyjne zgangrenowanie systemu, znane z dyskusji o sytuacji w państwach postkomunistycznych. Czyli jest ciągle aktualny w wymiarze społecznym.

Miał Pan już do dyspozycji nowy przekład „Rewizora”. Czy sięgnął Pan po niego?

– Nie, zdecydowałem się na klasyczny przekład Juliana Tuwima. Dlaczego? – Bo grałem w nim kiedyś, w Starym Teatrze w Krakowie w 1982 roku w reżyserii Jerzego Jarockiego. Jak się człowiek do czegoś przyzwyczai, to chętnie przy tym trwa. „Hamleta” też bym grał tylko w przekładzie Macieja Słomczyńskiego. Poza tym przekład Tuwima jest kongenialny. Dokonaliśmy w nim tylko nielicznych retuszy, skreślając i czyszcząc na przykład niektóre rusycyzmy.

Czyżby wyzbył się Pan lub ograniczył rosyjski kontekst tej sztuki?


– Nie aż tak, ale chcę przedstawieniu nadać bardziej uniwersalnego charakteru, nie uwięzionego w Rosji, zwłaszcza dziewiętnastowiecznej. Inscenizacja idzie w tym kierunku, by współczesność przewijała się z tradycją.

Czy to się także odzwierciedla w kostiumach?

– Zdecydowanie tak. Pracowała nad tym intensywnie pani Zofia de Inez. Kostiumy są tak wykreowane, by były z epoki, ale jednocześnie takie, by ludzie mogli w nich i dziś wyjść na ulicę. Byłoby to możliwe zwłaszcza przy obecnej wolności ubioru, przyzwoleniu na powszechną ekstrawagancję.

Jest Pan nie tylko reżyserem spektaklu, ale też zagra Pan Horodniczego. Co doda Pan swojego do interpretacji tej postaci, owianej legendą aktorską, bo grali ją przecież tacy aktorzy jak Jan Kurnakowicz, Tadeusz Łomnicki czy Mariusz Dmochowski?

– Pan prezes telewizji powiedział, że nie może być tak, że tylko będę reżyserował, a nie zagram. Pierwotnie miałem zamysł, żeby większość postaci i sam Horodniczy byli czterdziestolatkami. Jak by tu powiedzieć na pytanie, jak zagram Horodniczego? On na dziś powinien być przede wszystkim sprytny, cwany. Zazwyczaj w tradycji grania tej roli było eksponowanie buty, pychy władzy. Przed ponad trzydziestu laty w krakowskim Starym Teatrze zagrałem Horodniczego jako chytrusa, cwaniaka. Tym razem postawię na gracza. Będzie w nim mniej buty, mniej strachu, a więcej gry i przebiegłości. Jednak na końcu, w chwili swojej klęski, obnaży także swoje emocje, swoje szaleństwo.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Krzysztof Lubczyński

„Wybór” – Jerzy Stuhr: w obliczu brzydkiej pokusy

„Wybór” – Jerzy Stuhr: w obliczu brzydkiej pokusy

Sztuka Jacka Włoska podejmuje bliską Panu tematykę wyborów moralnych. Reżyserował Pan już takie filmy i grał Pan takie role. Czy dlatego wybrał ją Pan do realizacji telewizyjnej?

– To był jeden z dwóch elementów, który zadecydował o moim wyborze. Drugim była jakość tego tekstu, który wydał mi się bardzo interesująco napisany, z nieźle skonstruowanymi postaciami. To studium współczesnego małżeństwa z klasy średniej, ludzi wykształconych, zamożnych, wiodących życie na wysokim poziomie. Ich życie jest jednak skaleczone wzajemnym chłodem, niechęcią, narkomanią i alkoholizmem syna. Pewnego dnia syn komunikuje rodzicom, że jadąc po pijanemu autem, zabił małą dziewczynkę, Rumunkę i ukrył jej ciało w bagażniku. Przed rodziną staje dylemat – co robić, jak postąpić.

Jest w tym element suspensu?

– Jeśli, to jedynie minimalny, marginalny, zawarty w samej sytuacji. Rozstrzygnięcie dramatycznego dylematu to jedno, ale najważniejsza była dla mnie droga, którą bohaterowie przejdą zmierzając ku finalnemu rozwiązaniu. Każde z nich próbuje rozstrzygnąć ten dylemat inaczej. Każde ma poczucie czegoś innego do stracenia lub ocalenia. Jakub Pogan stawia na szali z jednej strony swój publiczny autorytet znanego psychologa, a przy tym autorytetu moralnego, z drugiej – własne sumienie. Jego żona Marta stoi przed podobnym dylematem, dodatkowo zaostrzonym miłością do syna, którego chciałaby ocalić przed konsekwencjami czynu.

To także sztuka o tym, że czasem ludzie płacą rachunki nie tylko za swoje bezpośrednie czyny.


– Czasem płacą też za innych. W przypadku Jakuba ta perspektywa jest tym bardziej dolegliwa, że nie szanuje syna, uważa go za nieudacznika, gardzi nim za jego alkoholizm i narkomanię. Nie ma komfortu chronienia kogoś, do kogo nie ma zastrzeżeń, kogo ceni.

To także sztuka o tym, że w dążeniu do sukcesu osobistego i społecznego ludzie często gubią wartości ciepłe, jak rodzina, uczucia, więzi…

– Tak, to brzmi wprawdzie dość banalnie, ten problem od dziesięcioleci był tematem wielu filmów, dramatów i książek, ale w przypadku każdego człowieka, każdej rodziny przebiega to inaczej, więc nie ma co zniechęcać się samym schematem. Istotną rolę w tym tekście odgrywa fakt, że ofiarą wypadku jest biedna dziewczynka rumuńska… – To stanowi dodatkowy, bardzo ważny czynnik weryfikacji postaw bohaterów. Fakt ten bowiem w oczach tych ludzi zwiększył pokusę „wywinięcia się” od odpowiedzialności. Ta jej „nieważność” staje się brzydką pokusą.

„Klub kawalerów” – Jerzy Stuhr: żywe emocje, barwne typy

„Klub kawalerów” – Jerzy Stuhr: żywe emocje, barwne typy

„Klub kawalerów” to rozkoszna, mistrzowska ramotka czy komedia aktualna?

– Jak najbardziej aktualna, mimo że zwietrzały ówczesne konwencje i obyczaje. Zostały żywe emocje i barwne charaktery, czy raczej typy. Z pewnego punktu widzenia może bardziej aktualna niż za czasów Bałuckiego, bo dziś przecież niechęć do instytucji małżeństwa jest nieporównanie częstsza niż wtedy i do tego wolna od ówczesnych konwenansów. Przestała być fanaberią, stała się normą, czymś co nikogo nie dziwi.

Proszę o krótką charakterystykę granej przez Pana postaci, czyli Wygodnickiego…


– To stary kawaler w średnim wieku, guru kręgu zatwardziałych kawalerów, autor broszury ideowej i programowej tego ruchu, potępiającej instytucję małżeństwa. Sztukę rozpoczyna wprowadzanie przez niego do Klubu Kawalerów młodego adepta, Topolnickiego.

Postacie komedii Bałuckiego, to przedstawiciele „klasy próżniaczej”, zamożni mieszczanie pogrążeni w nieróbstwie, spędzający czas w kawiarniach, restauracjach, na obiadkach i na kartach. Bałucki ich ośmiesza czy też, jak mu zarzucano, jest chwalcą tej klasy?

– Chwalcą nie jest na pewno. Traktuje ich satyrycznie, acz nie bez nuty sympatii lub co najmniej pobłażliwości. Zresztą sam Bałucki, przez lata wzięty komediopisarz, należał do pewnego stopnia do tego świata. Do czasu, czyli do swojej samobójczej śmierci na krakowskich Plantach.

Jak się Panu pracowało z reżyserką tego przedstawienia i wykonawczynią jednej z ról?

– Z panią Krystyną zawsze pracuje mi się znakomicie, bardzo dobrze się rozumiemy, a poza tym jest profesjonalistką.

Czy fakt, że przedstawienie o męskim klubie wyreżyserowała kobieta to wartość dodana?

– Myślę, że tak. Perspektywa kobieca w spojrzeniu na taki temat jest bezcenna i wzbogacająca.

To Pana pierwsza rola w sztuce Bałuckiego w Teatrze Telewizji?


– Tak, w telewizji w sztuce Bałuckiego zagrałem po raz pierwszy. To naprawdę świetny komediopisarz, prawdziwy majster, rzemieślnik, bardzo zabawny.

„Ballada o Zakaczawiu” – Waldemar Krzystek: ballada o złodziejach i miłości

„Ballada o Zakaczawiu” – Waldemar Krzystek: ballada o złodziejach i miłości

Zrealizował Pan ten spektakl, bo Zakaczawie, to Pana świat?

– W tym sensie, że mieszkałem w Legnicy w latach, które obejmuje akcja. Także dlatego, że Zakaczawie to część mojego większego świata, który nazywa się Legnica. Tam się urodziłem osiem lat po wojnie i mieszkałem nieopodal radzieckiego garnizonu wojskowego. Tam spędziłem dzieciństwo i kawał młodości.

Przypomnijmy, że „Ballada o Zakaczawiu”,  to historia narodzin szajki przestępczej Benka Cygana, która powstała po 1956 roku i prosperowała aż do końca PRL…


– I historia miłości Benka do kobiety, miłości nieudanej. Najważniejsza jest jednak ta gęsta, wielowątkowa warstwa rzeczywistości Zakaczawia.

Do czego można porównać Zakaczawie, żeby uzmysłowić widzom, czym ono jest?

– Może do niektórych rejonów warszawskiej Pragi, czy Woli, do łódzkich Bałut.  Są takie dzielnice w Gdańsku – Nowy Port, Biskupia Górka. Są na Śląsku, także w Katowicach, Wałbrzychu. W wielu miastach, może w większości z nich, są takie rejestry, gdzie ludzie żyją inaczej niż typowi obywatele. To rejony szczególnie zaniedbane, naznaczone biedą, przestępczością, tworzące swój specyficzny mikroklimat. To jest klimat „dzielnicy przeklętej”, „dzielnicy cudów” zdominowanej przez złodziejskie szajki. Kiedyś kierujące się specyficznym złodziejskim kodeksem honorowym. Zaczerpniętym od absolwentów lwowskiej szkoły złodziejskiej, przesiedlonych po wojnie do Legnicy ze Lwowa.

„Ballada o Zakaczawiu” opowiada o dawnym życiu tej dzielnicy, o przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Dziś bardzo się zmieniła?

– W jakimś stopniu pewnie tak, ale czy bardzo. Nie wiem, ale wątpię. Może tylko kodeks honorowy nie jest przestrzegany.

„Ballada o Zakaczawiu” – Przemysław Bluszcz: historia losu ludzkiego

„Ballada o Zakaczawiu” – Przemysław Bluszcz: historia losu ludzkiego

Urodził się Pan w Piotrkowie Trybunalskim, natomiast początki Pana kariery są związane z Legnicą. Jaki ma Pan stosunek uczuciowy do tego miasta?

– Miłosny… (śmiech). Bez Legnicy nie był bym w tym miejscu, w którym teraz jestem. Tam trafiłem z czwartego roku szkoły teatralnej i tam zaczęła się moja wielka przygoda z teatrem i tak naprawdę tam wszystkiego się nauczyłem. Poczułem smak tego, co to znaczy być w zespole teatralnym, co to znaczy tworzyć teatr, czym może być teatr. Głęboko zapadły mi w pamięci słowa Jacka Głomba, że „teatr może zmienić świat”. Może brzmi to idealistycznie, ale ja ciągle w to wierzę.

A czy jest coś takiego jak dusza tego miasta, a szczególnie tej dzielnicy, o której jest ten spektakl – Zakaczawia?

– Myślę, że tak. To na pewno tam jest. To taka dusza mocno okaleczona przez to, że to miasto było tak doświadczone przez historię. To miasto tak naprawdę niemieckie, ale gościnne dla wielu różnych nacji. Na pewno dusza tego miasta istnieje. „Ballada o Zakaczawiu” to historia o wartościach. Myślę, że są to wartości nieprzemijające, które zawsze są w takich miastach. Bez nich ciężko byłoby mówić o jakiejś atmosferze miasta.

Czy mógłby Pan powiedzieć o czym jest ten spektakl?

– Z jednej strony jest to historia miłości, miłości na kilku planach. Miłości trudnej, niemożliwej – to z jednej strony. Z drugiej strony mamy takie spojrzenie na naszą historię, na historię Polski z perspektywy jednej małej dzielnicy jednego małego miasta. W tej mikroskali możemy zobaczyć makroskalę i stwierdzić, że nasza historia nie jest taka prosta. Jest to jeden z tych legnickich spektakli, który mówi, że nie można ferować łatwych wyroków. Nic nie jest tak naprawdę czarno-białe. Najważniejsze jest, żeby prowadzić dialog, żeby ze sobą rozmawiać, przede wszystkim się spotykać. Legnica była miastem na styku różnych kultur – byli tam i Żydzi, i Rosjanie, Łemkowie, Polacy, Ukraińcy. Świadczy to o tym, że możliwe jest spotkanie się ludzi z różnych stron i że z tego coś sensownego może wyniknąć.

„Ballada o Zakaczawiu” – Janusz Chabior: fajne zakaczawskie spotkanie

„Ballada o Zakaczawiu” – Janusz Chabior: fajne zakaczawskie spotkanie

Urodził się Pan w Legnicy. Czy jest Pan chłopakiem z Zakaczawia?

– Nie, nie jest chłopakiem z Zakaczawia. Urodziłem się po drugiej stronie rzeki.

Czyli dla Pana Zakaczawie jest tym, czym dla Warszawiaka z lewego brzegu Wisły jest Praga…

– Można tak powiedzieć. Zastanawiam się jak o Zakaczawiu powiedzieć, żeby nikt się nie obraził. Była to taka – nie da się ukryć – dzielnica nieco szemrana.

Ta opowieść o legnickiej dzielnicy nie wzięła się znikąd. Trzech współautorów zbierało wspominki od mieszkańców Zakaczawia. Tam są historie prawdziwe…


– Przypominam sobie, gdy miałem kilka lat wybraliśmy się na drugi brzeg do kina, bo właśnie tam było kino Kolejarz. Chyba był to film o Indianach – być może „Winnetou”. Taką się reputacją ta dzielnica cieszyła, że gdy przechodziłem przez most na drugą stronę to miałem pieniądze schowane w tenisówkach. Nic mi się nie przytrafiło, ale reputacja tej dzielnicy była właśnie taka.

O czym jest ten spektakl?

– Ten spektakl jest o przyjaźni chłopaków z dzielnicy, takich chłopców z ferajny. Historia oparta jest w dużym stopniu na życiu legendarnej postaci Gieńka Cygana, który w spektaklu nazywa się Benek, a gra go Przemek Bluszcz. Jest to troszeczkę prawdy, troszeczkę fikcji. Jest to historia chłopaków, którzy zaczynają chuliganerką, a później ich drogi się rozchodzą. Jedni zostali w swojej dzielnicy, a inni ją opuścili. Maniek Pecaj, którego ja grałem, wyjechał do Kanady. Potem oni wszyscy na podsumowanie życia spotykają się przy biesiadnym stole. Jest to nostalgiczna opowieść o ludzkich losach z Zakaczawiem w tle.  Obecnie nie inwestuje się w tę dzielnicę – ludzie wymierają i dzielnica wymiera.

„Ballada o Zakaczawiu” została wystawiona przez legnicki Teatr im. Heleny Modrzejewskiej…

– Tak,  Był realizowany w przestrzeni po byłym budynku domu kultury i kina Kolejarz. Ten budynek był już zdewastowany – wcześniej był jakiś pożar, a później jeszcze dołożyła nieco chuliganerka. Myśmy tę przestrzeń zaadaptowali na miejsce do odegrania tej historii. Przychodziła autentyczna „dzielnica” oglądać ten spektakl. Często było słychać tam otwierane butelki i był pity alkohol. W każdym razie widzowie bardzo się utożsamiali z tymi bohaterami i tym miejscem. Jak ktoś za głośno rozmawiał to widzowie go uciszali – to było takie fajne zakaczawskie spotkanie.