Teatr Telewizji TVP

wywiady

„Trzy razy Fredro” – Jerzy Stuhr: to będzie „duży balet”

„Trzy razy Fredro” – Jerzy Stuhr: to będzie „duży balet”

Co jest tak atrakcyjnego w sztukach Fredrze, że ciągle są chętnie grane mimo anachroniczności intrygi i postaci?

– Nie odbieram intrygi u Fredy jako anachronicznej, choć język czasem bywa anachroniczny. Atrakcyjna jest dla mnie u niego wiarygodność psychologiczna. Związki między postaciami są niewiarygodnie prawdziwe. Tyle tylko, że trzeba do nich dotrzeć przez wiersz lub przez trudną językowo prozę. W sztuce, którą robię, sytuacja jest bardzo ciekawa.
 
Przybliżmy ją przyszłym widzom…

– Intryga polega na tym, że mężczyzna myśli, że musi spędzić czas z jakąś mało atrakcyjną panią, a ona się okazuje bardzo atrakcyjną panią. I on sobie myśli: „Ja głupi, straciłem tyle czasu…”. To duże wyzwanie telewizyjne, bo już sam tytuł utworu, „Świeczka zgasła” nie jest zbyt atrakcyjny dla nośnika, jakim jest telewizja. No bo co? Gaśnie świeczka, nic nie widać, a my chcemy tu coś pokazać, noktowizorami, czy jak? Drugie wyzwanie jest takie, że w tej półciemności bohaterowie się nie widzą, choć są w jednym wnętrzu. Jaki perfidny jest ten Fredro! Do czego zmusza inscenizatorów! Nie dość, że ciemno, to jeszcze bohaterowie mają się nie rozpoznać i widz ma mieć takie wrażenie. Jak ułożyć ten zawijas, żeby było i komediowo i realistycznie jednocześnie?

Jednak niemożność rozpoznania kogoś, bo jest ciemno, albo świeczka dogasa, było możliwe w epoce przedelektrycznej, dziś raczej w tej postaci się nie zdarza…

– Tak, dlatego gdy ktoś na początku zapytał mnie, czy chcę tego Fredrę uwspółcześnić, powiedziałem, że mowy nie ma. Chcę zachować kostium z epoki, bo on uwiarygodnia tę sytuację. Z panią Sobańską – scenografem, widzimy to w pełnym sztafażu kostiumowym.

„Rewizor”, reż. J. Stuhr – Jerzy Stuhr: więcej przebiegłości niż buty

„Rewizor”, reż. J. Stuhr – Jerzy Stuhr: więcej przebiegłości niż buty

Skąd wybór tej akurat komedii spośród ogromnego zasobu wielkiej klasyki teatralnej?

– Bo myślę, że ta sztuka ciągle ma swój czas. Gdy zacząłem ją „rozbierać” z aktorami, to doszedłem do wniosku, że jest utworem, który ciągle śmieszy i brzmi groźnie. Pokazuje korupcyjne zgangrenowanie systemu, znane z dyskusji o sytuacji w państwach postkomunistycznych. Czyli jest ciągle aktualny w wymiarze społecznym.

Miał Pan już do dyspozycji nowy przekład „Rewizora”. Czy sięgnął Pan po niego?

– Nie, zdecydowałem się na klasyczny przekład Juliana Tuwima. Dlaczego? – Bo grałem w nim kiedyś, w Starym Teatrze w Krakowie w 1982 roku w reżyserii Jerzego Jarockiego. Jak się człowiek do czegoś przyzwyczai, to chętnie przy tym trwa. „Hamleta” też bym grał tylko w przekładzie Macieja Słomczyńskiego. Poza tym przekład Tuwima jest kongenialny. Dokonaliśmy w nim tylko nielicznych retuszy, skreślając i czyszcząc na przykład niektóre rusycyzmy.

Czyżby wyzbył się Pan lub ograniczył rosyjski kontekst tej sztuki?


– Nie aż tak, ale chcę przedstawieniu nadać bardziej uniwersalnego charakteru, nie uwięzionego w Rosji, zwłaszcza dziewiętnastowiecznej. Inscenizacja idzie w tym kierunku, by współczesność przewijała się z tradycją.

Czy to się także odzwierciedla w kostiumach?

– Zdecydowanie tak. Pracowała nad tym intensywnie pani Zofia de Inez. Kostiumy są tak wykreowane, by były z epoki, ale jednocześnie takie, by ludzie mogli w nich i dziś wyjść na ulicę. Byłoby to możliwe zwłaszcza przy obecnej wolności ubioru, przyzwoleniu na powszechną ekstrawagancję.

Jest Pan nie tylko reżyserem spektaklu, ale też zagra Pan Horodniczego. Co doda Pan swojego do interpretacji tej postaci, owianej legendą aktorską, bo grali ją przecież tacy aktorzy jak Jan Kurnakowicz, Tadeusz Łomnicki czy Mariusz Dmochowski?

– Pan prezes telewizji powiedział, że nie może być tak, że tylko będę reżyserował, a nie zagram. Pierwotnie miałem zamysł, żeby większość postaci i sam Horodniczy byli czterdziestolatkami. Jak by tu powiedzieć na pytanie, jak zagram Horodniczego? On na dziś powinien być przede wszystkim sprytny, cwany. Zazwyczaj w tradycji grania tej roli było eksponowanie buty, pychy władzy. Przed ponad trzydziestu laty w krakowskim Starym Teatrze zagrałem Horodniczego jako chytrusa, cwaniaka. Tym razem postawię na gracza. Będzie w nim mniej buty, mniej strachu, a więcej gry i przebiegłości. Jednak na końcu, w chwili swojej klęski, obnaży także swoje emocje, swoje szaleństwo.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Krzysztof Lubczyński

„Wybór” – Jerzy Stuhr: w obliczu brzydkiej pokusy

„Wybór” – Jerzy Stuhr: w obliczu brzydkiej pokusy

Sztuka Jacka Włoska podejmuje bliską Panu tematykę wyborów moralnych. Reżyserował Pan już takie filmy i grał Pan takie role. Czy dlatego wybrał ją Pan do realizacji telewizyjnej?

– To był jeden z dwóch elementów, który zadecydował o moim wyborze. Drugim była jakość tego tekstu, który wydał mi się bardzo interesująco napisany, z nieźle skonstruowanymi postaciami. To studium współczesnego małżeństwa z klasy średniej, ludzi wykształconych, zamożnych, wiodących życie na wysokim poziomie. Ich życie jest jednak skaleczone wzajemnym chłodem, niechęcią, narkomanią i alkoholizmem syna. Pewnego dnia syn komunikuje rodzicom, że jadąc po pijanemu autem, zabił małą dziewczynkę, Rumunkę i ukrył jej ciało w bagażniku. Przed rodziną staje dylemat – co robić, jak postąpić.

Jest w tym element suspensu?

– Jeśli, to jedynie minimalny, marginalny, zawarty w samej sytuacji. Rozstrzygnięcie dramatycznego dylematu to jedno, ale najważniejsza była dla mnie droga, którą bohaterowie przejdą zmierzając ku finalnemu rozwiązaniu. Każde z nich próbuje rozstrzygnąć ten dylemat inaczej. Każde ma poczucie czegoś innego do stracenia lub ocalenia. Jakub Pogan stawia na szali z jednej strony swój publiczny autorytet znanego psychologa, a przy tym autorytetu moralnego, z drugiej – własne sumienie. Jego żona Marta stoi przed podobnym dylematem, dodatkowo zaostrzonym miłością do syna, którego chciałaby ocalić przed konsekwencjami czynu.

To także sztuka o tym, że czasem ludzie płacą rachunki nie tylko za swoje bezpośrednie czyny.


– Czasem płacą też za innych. W przypadku Jakuba ta perspektywa jest tym bardziej dolegliwa, że nie szanuje syna, uważa go za nieudacznika, gardzi nim za jego alkoholizm i narkomanię. Nie ma komfortu chronienia kogoś, do kogo nie ma zastrzeżeń, kogo ceni.

To także sztuka o tym, że w dążeniu do sukcesu osobistego i społecznego ludzie często gubią wartości ciepłe, jak rodzina, uczucia, więzi…

– Tak, to brzmi wprawdzie dość banalnie, ten problem od dziesięcioleci był tematem wielu filmów, dramatów i książek, ale w przypadku każdego człowieka, każdej rodziny przebiega to inaczej, więc nie ma co zniechęcać się samym schematem. Istotną rolę w tym tekście odgrywa fakt, że ofiarą wypadku jest biedna dziewczynka rumuńska… – To stanowi dodatkowy, bardzo ważny czynnik weryfikacji postaw bohaterów. Fakt ten bowiem w oczach tych ludzi zwiększył pokusę „wywinięcia się” od odpowiedzialności. Ta jej „nieważność” staje się brzydką pokusą.

„Klub kawalerów” – Jerzy Stuhr: żywe emocje, barwne typy

„Klub kawalerów” – Jerzy Stuhr: żywe emocje, barwne typy

„Klub kawalerów” to rozkoszna, mistrzowska ramotka czy komedia aktualna?

– Jak najbardziej aktualna, mimo że zwietrzały ówczesne konwencje i obyczaje. Zostały żywe emocje i barwne charaktery, czy raczej typy. Z pewnego punktu widzenia może bardziej aktualna niż za czasów Bałuckiego, bo dziś przecież niechęć do instytucji małżeństwa jest nieporównanie częstsza niż wtedy i do tego wolna od ówczesnych konwenansów. Przestała być fanaberią, stała się normą, czymś co nikogo nie dziwi.

Proszę o krótką charakterystykę granej przez Pana postaci, czyli Wygodnickiego…


– To stary kawaler w średnim wieku, guru kręgu zatwardziałych kawalerów, autor broszury ideowej i programowej tego ruchu, potępiającej instytucję małżeństwa. Sztukę rozpoczyna wprowadzanie przez niego do Klubu Kawalerów młodego adepta, Topolnickiego.

Postacie komedii Bałuckiego, to przedstawiciele „klasy próżniaczej”, zamożni mieszczanie pogrążeni w nieróbstwie, spędzający czas w kawiarniach, restauracjach, na obiadkach i na kartach. Bałucki ich ośmiesza czy też, jak mu zarzucano, jest chwalcą tej klasy?

– Chwalcą nie jest na pewno. Traktuje ich satyrycznie, acz nie bez nuty sympatii lub co najmniej pobłażliwości. Zresztą sam Bałucki, przez lata wzięty komediopisarz, należał do pewnego stopnia do tego świata. Do czasu, czyli do swojej samobójczej śmierci na krakowskich Plantach.

Jak się Panu pracowało z reżyserką tego przedstawienia i wykonawczynią jednej z ról?

– Z panią Krystyną zawsze pracuje mi się znakomicie, bardzo dobrze się rozumiemy, a poza tym jest profesjonalistką.

Czy fakt, że przedstawienie o męskim klubie wyreżyserowała kobieta to wartość dodana?

– Myślę, że tak. Perspektywa kobieca w spojrzeniu na taki temat jest bezcenna i wzbogacająca.

To Pana pierwsza rola w sztuce Bałuckiego w Teatrze Telewizji?


– Tak, w telewizji w sztuce Bałuckiego zagrałem po raz pierwszy. To naprawdę świetny komediopisarz, prawdziwy majster, rzemieślnik, bardzo zabawny.

„Ballada o Zakaczawiu” – Waldemar Krzystek: ballada o złodziejach i miłości

„Ballada o Zakaczawiu” – Waldemar Krzystek: ballada o złodziejach i miłości

Zrealizował Pan ten spektakl, bo Zakaczawie, to Pana świat?

– W tym sensie, że mieszkałem w Legnicy w latach, które obejmuje akcja. Także dlatego, że Zakaczawie to część mojego większego świata, który nazywa się Legnica. Tam się urodziłem osiem lat po wojnie i mieszkałem nieopodal radzieckiego garnizonu wojskowego. Tam spędziłem dzieciństwo i kawał młodości.

Przypomnijmy, że „Ballada o Zakaczawiu”,  to historia narodzin szajki przestępczej Benka Cygana, która powstała po 1956 roku i prosperowała aż do końca PRL…


– I historia miłości Benka do kobiety, miłości nieudanej. Najważniejsza jest jednak ta gęsta, wielowątkowa warstwa rzeczywistości Zakaczawia.

Do czego można porównać Zakaczawie, żeby uzmysłowić widzom, czym ono jest?

– Może do niektórych rejonów warszawskiej Pragi, czy Woli, do łódzkich Bałut.  Są takie dzielnice w Gdańsku – Nowy Port, Biskupia Górka. Są na Śląsku, także w Katowicach, Wałbrzychu. W wielu miastach, może w większości z nich, są takie rejestry, gdzie ludzie żyją inaczej niż typowi obywatele. To rejony szczególnie zaniedbane, naznaczone biedą, przestępczością, tworzące swój specyficzny mikroklimat. To jest klimat „dzielnicy przeklętej”, „dzielnicy cudów” zdominowanej przez złodziejskie szajki. Kiedyś kierujące się specyficznym złodziejskim kodeksem honorowym. Zaczerpniętym od absolwentów lwowskiej szkoły złodziejskiej, przesiedlonych po wojnie do Legnicy ze Lwowa.

„Ballada o Zakaczawiu” opowiada o dawnym życiu tej dzielnicy, o przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Dziś bardzo się zmieniła?

– W jakimś stopniu pewnie tak, ale czy bardzo. Nie wiem, ale wątpię. Może tylko kodeks honorowy nie jest przestrzegany.

„Ballada o Zakaczawiu” – Przemysław Bluszcz: historia losu ludzkiego

„Ballada o Zakaczawiu” – Przemysław Bluszcz: historia losu ludzkiego

Urodził się Pan w Piotrkowie Trybunalskim, natomiast początki Pana kariery są związane z Legnicą. Jaki ma Pan stosunek uczuciowy do tego miasta?

– Miłosny… (śmiech). Bez Legnicy nie był bym w tym miejscu, w którym teraz jestem. Tam trafiłem z czwartego roku szkoły teatralnej i tam zaczęła się moja wielka przygoda z teatrem i tak naprawdę tam wszystkiego się nauczyłem. Poczułem smak tego, co to znaczy być w zespole teatralnym, co to znaczy tworzyć teatr, czym może być teatr. Głęboko zapadły mi w pamięci słowa Jacka Głomba, że „teatr może zmienić świat”. Może brzmi to idealistycznie, ale ja ciągle w to wierzę.

A czy jest coś takiego jak dusza tego miasta, a szczególnie tej dzielnicy, o której jest ten spektakl – Zakaczawia?

– Myślę, że tak. To na pewno tam jest. To taka dusza mocno okaleczona przez to, że to miasto było tak doświadczone przez historię. To miasto tak naprawdę niemieckie, ale gościnne dla wielu różnych nacji. Na pewno dusza tego miasta istnieje. „Ballada o Zakaczawiu” to historia o wartościach. Myślę, że są to wartości nieprzemijające, które zawsze są w takich miastach. Bez nich ciężko byłoby mówić o jakiejś atmosferze miasta.

Czy mógłby Pan powiedzieć o czym jest ten spektakl?

– Z jednej strony jest to historia miłości, miłości na kilku planach. Miłości trudnej, niemożliwej – to z jednej strony. Z drugiej strony mamy takie spojrzenie na naszą historię, na historię Polski z perspektywy jednej małej dzielnicy jednego małego miasta. W tej mikroskali możemy zobaczyć makroskalę i stwierdzić, że nasza historia nie jest taka prosta. Jest to jeden z tych legnickich spektakli, który mówi, że nie można ferować łatwych wyroków. Nic nie jest tak naprawdę czarno-białe. Najważniejsze jest, żeby prowadzić dialog, żeby ze sobą rozmawiać, przede wszystkim się spotykać. Legnica była miastem na styku różnych kultur – byli tam i Żydzi, i Rosjanie, Łemkowie, Polacy, Ukraińcy. Świadczy to o tym, że możliwe jest spotkanie się ludzi z różnych stron i że z tego coś sensownego może wyniknąć.

„Ballada o Zakaczawiu” – Janusz Chabior: fajne zakaczawskie spotkanie

„Ballada o Zakaczawiu” – Janusz Chabior: fajne zakaczawskie spotkanie

Urodził się Pan w Legnicy. Czy jest Pan chłopakiem z Zakaczawia?

– Nie, nie jest chłopakiem z Zakaczawia. Urodziłem się po drugiej stronie rzeki.

Czyli dla Pana Zakaczawie jest tym, czym dla Warszawiaka z lewego brzegu Wisły jest Praga…

– Można tak powiedzieć. Zastanawiam się jak o Zakaczawiu powiedzieć, żeby nikt się nie obraził. Była to taka – nie da się ukryć – dzielnica nieco szemrana.

Ta opowieść o legnickiej dzielnicy nie wzięła się znikąd. Trzech współautorów zbierało wspominki od mieszkańców Zakaczawia. Tam są historie prawdziwe…


– Przypominam sobie, gdy miałem kilka lat wybraliśmy się na drugi brzeg do kina, bo właśnie tam było kino Kolejarz. Chyba był to film o Indianach – być może „Winnetou”. Taką się reputacją ta dzielnica cieszyła, że gdy przechodziłem przez most na drugą stronę to miałem pieniądze schowane w tenisówkach. Nic mi się nie przytrafiło, ale reputacja tej dzielnicy była właśnie taka.

O czym jest ten spektakl?

– Ten spektakl jest o przyjaźni chłopaków z dzielnicy, takich chłopców z ferajny. Historia oparta jest w dużym stopniu na życiu legendarnej postaci Gieńka Cygana, który w spektaklu nazywa się Benek, a gra go Przemek Bluszcz. Jest to troszeczkę prawdy, troszeczkę fikcji. Jest to historia chłopaków, którzy zaczynają chuliganerką, a później ich drogi się rozchodzą. Jedni zostali w swojej dzielnicy, a inni ją opuścili. Maniek Pecaj, którego ja grałem, wyjechał do Kanady. Potem oni wszyscy na podsumowanie życia spotykają się przy biesiadnym stole. Jest to nostalgiczna opowieść o ludzkich losach z Zakaczawiem w tle.  Obecnie nie inwestuje się w tę dzielnicę – ludzie wymierają i dzielnica wymiera.

„Ballada o Zakaczawiu” została wystawiona przez legnicki Teatr im. Heleny Modrzejewskiej…

– Tak,  Był realizowany w przestrzeni po byłym budynku domu kultury i kina Kolejarz. Ten budynek był już zdewastowany – wcześniej był jakiś pożar, a później jeszcze dołożyła nieco chuliganerka. Myśmy tę przestrzeń zaadaptowali na miejsce do odegrania tej historii. Przychodziła autentyczna „dzielnica” oglądać ten spektakl. Często było słychać tam otwierane butelki i był pity alkohol. W każdym razie widzowie bardzo się utożsamiali z tymi bohaterami i tym miejscem. Jak ktoś za głośno rozmawiał to widzowie go uciszali – to było takie fajne zakaczawskie spotkanie.

„Ballada o Zakaczawiu” – Jacek Głomb: do śmiechu i do płaczu

„Ballada o Zakaczawiu” – Jacek Głomb: do śmiechu i do płaczu

Jakie były Pana autorskie inspiracje do napisania „Ballady o Zakaczawiu”?

– Minęło od tamtej realizacji już trzynaście lat, więc to już dla mnie właściwie prehistoria. To miała być opowieść o Legnicy dla Legnicy, opowieść w scenerii miasta poniemieckiego, posowieckiego. Niepostrzeżenie ta opowieść o Legnicy, ważny spektakl dla miasta, stała się też opowieścią o Polsce i o świecie. Jako autorzy wcale tego nie zakładaliśmy, ale tak się stało. Tak w sztuce bywa, że rzecz zamierzona w jakiś sposób, przeradza się w trakcie tworzenia i w akcie odbioru przez widzów w coś innego od początkowego zamysłu.

Czy formułę gatunkową ballady wybrał Pan jako najbardziej właściwą?

– Tak, ale muszę od razu dodać, że w dzisiejszych czasach gatunki popękały, przemieszały się. Nie ma już ani czystego, klasycznego dramatu, ani czystej tragedii czy komedii. Chciałem, chcieliśmy żeby powstał tekst i do śmiechu i do płaczu.

„Ballada” powstała w oparciu o relacje mieszkańców, uczestników i obserwatorów zdarzeń, ale to dokumentalne tworzywo przeradza się w  widowisku w swoistą gorzką poezję…

– To świadomy zamysł. Nie chodziło mi o pokazanie tego świata dosłownie,  dokumentalnie, „jeden do jednego”, lecz o nadanie mu jednak kształtu artystycznego, o swoistą mitologizację świata przedstawionego.

Tekst napisał Pan wspólnie z Krzysztofem Kopką i Maciejem Kowalewskim. Jak podzieliliście się swoimi autorskimi rolami?

– Z Krzysztofem Kopką napisaliśmy rozszerzony treatment tekstu. W pewnym momencie mieliśmy problem co dalej, zwłaszcza z dialogami i tu w sukurs ze swoim talentem przyszedł nam Maciej Kowalewski. Powstały dialogi i z gliny życia i z jego głowy. A potem tę wersję Maćka zaczęliśmy poprawiać i uzupełniać, np. o sceny w języku rosyjskim, świetne zresztą, wszystkie je napisał Krzysiek Kopka.

W tym wieloobsadowym spektaklu zagrali wtedy aktorzy lokalni, nieznani szerszej publiczności, choć dziś kilku z nich jest dobrze znanych ogólnopolskiej publiczności. Rezygnacja ze znanych aktorów warszawskich była ważną częścią zamysłu artystycznego?

– Bardzo ważną i szczęśliwie udaną mimo nacisków, by zagrały warszawskie gwiazdy. To dało przede wszystkim efekt autentyczności. Poza tym w tym spektaklu wystąpił zespół legnickiego teatru, świetnie się znający, zgrany, prywatnie i aktorsko, co dało wartość dodatkową. Uzyskanie tego efektu z gwiazdami zebranymi naprędce i w trakcie zdjęć patrzącymi na zegarek, bo są umówione na zdjęcia do reklamy, byłoby niemożliwe.

„Powidoki” – Maciej Wojtyszko: artysta pod presją

„Powidoki” – Maciej Wojtyszko: artysta pod presją

Postać i twórczość Władysława Strzemińskiego, jak wskazuje najnowszy film Andrzeja Wajdy, fascynuje reżyserów. Co Pana zainteresowało?

– Jest tu kilka fascynujących wątków. Po pierwsze sam kierunek, czyli awangardowy konstruktywizm, który stanowił rewolucję w polskim malarstwie, w ogromnej części zastygłym w starych formach. Po drugie, dramatyczna biografia Strzemińskiego, w tym jego ciężkie okaleczenie (utrata nogi i oka), jakiego doznał jako żołnierz I wojny światowej. Wreszcie jego los artysty, którego twórczość i postawa artystyczna stanęła w kolizji ze stalinizmem i jego doktryną w sztuce, choć i przed wojna zmagał się z oporem materii w swojej dziedzinie. Do tego dochodził wątek klęski w życiu osobistym w związku z Katarzyną Kobro. To życie kogoś, kto był poddany straszliwemu ciśnieniu egzystencji i jako człowiek i jako artysta. I to ciśnieniu w najbardziej drastycznym znaczeniu tego słowa.

Przedstawienie składa się z kilkunastu odrębnych epizodów z różnych okresów życia Strzemińskiego. Skąd przyjęcie takiej formuły?

– Poprzez skupienie się na jakimś jednym momencie życia artysty trudno było oddać całe bogactwo i skomplikowanie jego biografii. Postanowiłem więc ująć je w ciąg zdarzeń i impresji. Chciałem w tym zawrzeć nawiązanie, oczywiście całkowicie umowne, do Strzemińskiego sztuki widzenia.

Na liście tzw. Złotej Setki Teatru Telewizji, znalazło się aż pięć Pana przedstawień: „Ferdydyrke” „Amadeusz” Schaeffera, „Molier czyli zmowa świętoszków” Bułhakowa, „Ławeczka” Gelmana i „Garderobiany” Harwooda. Siłą rzeczy telewizyjna scena musi być Panu bardzo bliska…

„Namiętna kobieta” – Piotr Adamczyk: komedia to sprawdzian dla aktora

„Namiętna kobieta” – Piotr Adamczyk: komedia to sprawdzian dla aktora

W ostatnim czasie w Teatrze Telewizji występował Pan w repertuarze komediowym, jednoaktówce „Nikt mnie nie zna” Aleksandra Fredry jako Marek Zięba, ale „Rzecz o banalności miłości”, gdzie zagrał Pan młodego Martina Heideggera, to sztuka bardzo refleksyjna. „Namiętna kobieta” to komedia…

–  Właśnie ten rodzaj sztuki to prawdziwy sprawdzian dla aktora. Tu, jak nie jest śmiesznie, to jest żałośnie. Wspomniał pan o tym Fredrze – była to specyficzna praca. Bo i rzecz na 60-lecie Teatru Telewizji, i na żywo, i mało czasu na próby. Ale wyszło świetnie.

W „Namiętnej kobiecie” gra Pan syna tytułowej bohaterki – Betty Derbyshire. Jaką rolę w życiu matki spełnia Mark?

– Jest on jedynakiem i przez długie lata stanowił jedyny sens jej życia. Spektakl rozpoczyna się tuż przed ślubem 31-letniego Marka, a z tym zbliżającym się wydarzeniem matka wyraźnie nie może się pogodzić. Dokonuje ona bilansu dotychczasowego życia, między innym swojego małżeństwa z Donaldem. Wspomina też swój dawny romans z przystojnym Crazem.

Spektakl ten miał swoją premierę teatralną w 2003 roku w warszawskim Teatrze Współczesnym, kiedy był Pan członkiem jego zespołu. Dla Teatru Telewizji sztuka została nakręcona w 2010 roku. Czy ta odległość czasowa jakoś przeszkadzała, czy pomagała? Czy lepiej czuje się Pan w spektaklach przenoszonych z teatrów, czy też premierowo realizowanych w studiu telewizyjnym?

– Z tym to różnie bywa. To, co było wcześniej wielokrotnie grane na deskach teatralnych, jest oczywiście opanowane i poprawiane. Istnieje jednak różnica między rodzajem gry w teatrze żywym i Teatrze Telewizji, gdzie jest to bardziej filmowe. To sprawia, że te spektakle nie mogą i nie wyglądają nigdy identycznie.

Jak na planie współpracuje się w Martą Lipińską?

– To jest wspaniała osoba. Ma się wrażenie jakby ta rola została napisana specjalnie dla niej. To jest wyróżnienie dla aktora móc się znaleźć z panią Martą na scenie. Ona zawsze stwarza sympatyczną atmosferę na planie, co przekłada się i na inne osoby. Dodajmy jeszcze, że w spektaklu świetnie kreacje stworzyli Krzysztof Kowalewski i Andrzej Zieliński.