Teatr Telewizji TVP

wywiady

„Rybka canero” – Agnieszka Wosińska: kobieta trochę tajemnicza

„Rybka canero” – Agnieszka Wosińska: kobieta trochę tajemnicza

Czy może Pani uchylić rąbka tajemnicy na temat  postaci Klary Vogel?

– To kobieta z klasą, dowcipna, ale dbająca o swoje interesy. Ale jaką konkretnie odegra rolę, tego nie powiem, bo odebrałabym zabawę widzom. Kobieta powinna być trochę tajemnicza.

W takim razie proszę powiedzieć, czym jest ta tytułowa „Rybka canero”?

– Ta rybka jest i metaforą, i aluzją, i dosłownym egzemplarzem drapieżnej ryby, która pojawia się w przedstawieniu. Z przedstawienia wyniknie może jeszcze coś więcej.

Jakby Pani zakwalifikowała „Rybkę” z gatunkowego punktu widzenia?

– To spektakl z dużym przymrużeniem oka, a że intryga jest kryminalna, więc jest to trochę „Kobra na wesoło”. A jednocześnie są tu różne wątki psychologiczne, społeczne, polityczne, obyczajowe.

Ma Pani na swoim koncie kilkanaście ról w Teatrze Telewizji. Jaki jest Pani stosunek do tej formy?

– Jak najlepszy. Ja się wychowałam na Teatrze Telewizji, który jest formą szlachetną, unikatową na świecie i trzeba go kultywować. Dobrze, że mimo trudności od czasu do czasu powstaje jakiś spektakl.

Zadebiutowała Pani w 1994 roku w „Trzech szkicach miłosnych” Włodzimierza Odojewskiego…

– W reżyserii Marcina Ziębińskiego. Pamiętam rolę nauczycielki w „Bankructwie małego Dżeka” według Korczaka, do której zaprosiła mnie Agnieszka Glińska, a niedługo potem do „Szczęścia Frania” Perzyńskiego, udział w „Szkole obmowy” Wojciecha Bogusławskiego w reżyserii Piotra Mikuckiego. A w bliższych czasach w „Aferze mięsnej” Janusza Dymka i pani Cholley w „Napisie” Sibleyrasa, które wyreżyserował Wojciech Nowak.

Dziękuję za rozmowę.

 Rozmawiał Krzysztof Lubczyński

„Rybka canero” – Cezary Pazura: cymbał biesiadny

„Rybka canero” – Cezary Pazura: cymbał biesiadny

Już na pierwszy rzut oka widać, że tworzy Pan bardzo zabawną postać…

– To niejaki Bolo, szwagier głównego bohatera, człowiek majętny i były pilot w Iraku i Afganistanie. Bolo tym się różni od normalnych ludzi, że mówi do rymu. Taką ma konstrukcyjną wadę. To taki lekki cymbał biesiadny, któremu wydaje się, że jest zabawny. Bolo pojawia się na stypie po profesorze Voglu, który zginął zagadkową śmiercią. A ponieważ Bolo jest kochliwy, więc pojawia się z osobą, z którą jest zaledwie od kilku dni, a już jest w niej zakochany. I potem okazuje się, że ta kobieta nie pojawiła się tam przypadkowo. Co więcej, okaże się ona osią intrygi. To tyle, żeby więcej nie zdradzić i nie odebrać widzom przyjemności oglądania.

To tyle, gdy chodzi o „dane osobowe” Bola. A jaką rolę pełni w intrydze?

– To postać, która ma widzów albo rozśmieszyć, albo zirytować, albo zadziwić. Duże pole do popisu dla aktora.

Pana postać mówiąca do rymu może skojarzyć się z fredrowskim panem Jowialskim, który też tworzył do rymu rozmaite porzekadła. Juliusz Machulski, kiedyś tylko reżyser i producent, teraz stał się kimś rodzaju narodowego komediopisarza wykpiwającego nasze wady i śmieszności. Jak z tego punktu widzenia widzi Pan tę komedię?

– Z gatunkowego punktu widzenia „Rybka canero”, to komedia kryminalna, ale z elementami obyczajowymi. Polska jest tu w tle bardzo mocno obecna. Tu każdy ma przemyślenia i rady dla innych: jak żyć, co robić. Skomplikowane relacje między postaciami oddają w dużym stopniu układ, jakim jest Polska. Są dwa obozy, jedni są za, drudzy przeciw, przy czym niektórzy są tak bardzo „za”, że aż przeciw. Kością niezgody są zawsze tematy polityczne i religijne. My Polacy tacy jesteśmy. Polakom w życiu ciężko się dogadać, a co dopiero w sztukach Julka Machulskiego, gdzie każdy, kto wypowiada się na którykolwiek z tych tematów, ma rację, więc nie ma wyjścia. W ten sposób komedia, która jest odmianą dramatu, staje się tragedią, w której nie ma wyjścia. Losy naszego kraju układają się tragicznie, bo każdy ma rację.

„Rybka canero” – Juliusz Machulski: wszystko w miarę

„Rybka canero” – Juliusz Machulski: wszystko w miarę

Czy ta komedia, to rzecz o ludzkiej pazerności?

– Dajmy to ocenić widzom. Dla mnie jest to sztuka także o tym, jak ludzie potrafią być dla siebie upierdliwi i sztuka o zmęczeniu rodziną. Rodzina jest dobra, jak jest jej w miarę. Gdy absorbuje ponad miarę, staje się okropnie męcząca i osaczająca. Poza tym to sztuka o tym, jak wzajemnie siebie wykorzystujemy i że na tym polega jeden z głównych mechanizmów życia społecznego.

Pisząc tekst sztuki i tworząc postacie przede wszystkim puszcza Pan wodze fantazji, czy czerpie z rzeczywistości?

– Przede wszystkim czerpię obserwacje z życia, zapamiętuję sytuacje i dialogi, a moje postacie mają nawet konkretne pierwowzory, których oczywiście nie ujawnię, a jedna z nich to nawet dość bliska mi osoba i ona wie, że chodzi o nią. A zagrał ją Cezary Pazura.

Poza materią psychologiczną i sytuacyjną, w Pana sztukach odzywają się też zazwyczaj w krzywym zwierciadle sprawy polskie, nasze konflikty, wady, obsesje, śmieszności…

– Osadzam moje teksty w Polsce, bo nie potrafiłbym napisać sztuki w kontekście niepolskim. Poza tym umieszczam akcję w środowisku wyższej klasy średniej, którą dobrze znam. Jestem polskim reżyserem i jak bardzo nie miałbym pokusy ucieczek do Hollywoodu, to zawsze widać i słychać. I bardzo dobrze.

„Rybka canero”, to już kolejna sztuka teatralna Pana autorstwa, którą sam przenosi Pan na ekran telewizyjny. Wcześniej były „Next-ex”, „Matka brata mojego syna”, „Brancz”. Dlaczego woli Pan korzystać z własnych tekstów?

– Bo w dostępnej mi przestrzeni nie znajduję takich, które pokazywałyby pewne sprawy w sposób, jaki najbardziej mi odpowiada.

Jaki?

– Mam na myśli pewien rodzaj satyry społecznej, który w sposób dowcipny, a jednocześnie trafny punktowałby zjawiska życia.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Krzysztof Lubczyński

„Rybka canero” – Dawid Ogrodnik: rybka a sprawa polska

„Rybka canero” – Dawid Ogrodnik: rybka a sprawa polska

Jakie cechy ma zwierzę, które w atlasie ryb opisane jest jako rybka canero?

– Okropne, bo ona, mówiąc oględnie, może wejść do innego organizmu, także ludzkiego, przez „tylne zaplecze”, jak mówi Czarek Pazura i wyżerać go od wewnątrz. Pośród tych egzotycznych ryb bywają niesamowite dziwa. Na przykład istnieje też ryba, uważana w Japonii za absolutny kulinarny rarytas, która jeśli nie zostanie odpowiednio przyrządzona, jest błyskawicznie i bezapelacyjnie zabijającą trucizną. Te wszystkie wiadomości mam od Czarka Pazury, który je bardzo sugestywnie i kolorowo podaje. Jeśli cechy tych ryb potraktować metaforycznie, to można w nich doszukać się pewnych cech typowych dla ludzkich drapieżników.

O czym jest sama komedia „Rybka canero”?

– Poza skomplikowaną intrygą, która tworzy tę sztukę, odnosi się ona także do polskiej kultury, obyczajowości, polskich kompleksów i ograniczeń, do wielu szczegółowych kwestii jak na przykład homofobia. To niezła okazja do pośmiania się z siebie samego, z rzeczywistości, w jakiej żyjemy. A ponieważ w tytule jest rybka, więc można to skojarzyć ze znaną frazą „słoń a sprawa polska”.

Czy to Twoja postać jest tytułową rybką canero?

– Zaskoczyłeś mnie. Moim zdaniem nie, tym bardziej, że w scenariuszu jest zapisane, kto nią jest. Ale może jeszcze inne postacie mają coś z rybki canero i byłoby zabawne, gdyby widzowie próbowali domyślać się, kto nią jest. Może jest nią także i po trosze Zenon Vogel z uwagi na swoje cechy i prowadzony proceder?

Ostatnio często pojawiasz się w Teatrze Telewizji. Najpierw w „Bezdechu” Andrzeja Barta, potem w „Skutkach ubocznych” Petra Zelenki, w „Branczu” Juliusza Machulskiego. Jak podoba Ci się forma, która tworzyło kilka pokoleń aktorów, reżyserów, scenografów przez ponad sześćdziesiąt lat?

– Bardzo mi się podoba. Pracuje się w niej trochę tak jak w teatrze żywym, trochę jak na planie filmowym, a jednocześnie wychodzi odrębna jakość, która nie jest ani jednym, ani drugim.

 Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Krzysztof Lubczyński

„Rybka canero” – Andrzej Zieliński: tu nie ma pozytywnych postaci

„Rybka canero” – Andrzej Zieliński: tu nie ma pozytywnych postaci

Jak skonstruowana jest akcja „Rybki canero”?

– Akcja tej komedii dzieje się w czasie jednego intensywnego dnia, będącego czasem stypy po śmierci ojca postaci, którą gram, a która nazywa się Ignacy Vogel. Są domownicy, pojawia się policja, atmosfera się zagęszcza.

Jaki rodzaj komedii tworzy „Rybka canero”?

– Ja ją określam jako „Kobrę rodzinną”, bo została zrobiona trochę podobną metodą, jaką robione były niegdysiejsze kryminalne, telewizyjne „Kobry”. W tej sztuce sytuacja jest tak zagęszczona, że nawet rzeczy, które normalnie nie byłyby śmieszne, w tym przedstawieniu stają się bardzo śmieszne.

Ale chyba nie na poważnie?

– Oczywiście, że nie. Widz powinien się na tej sztuce przede wszystkim bawić.

A jaka jest w tym rola Ignacego?

– Specyfika jego postaci polega na tym, że Ignacy minuta po minucie, godzina po godzinie coraz bardziej traci zainteresowanie i kontakt z całą sytuacją. Na pewno nie jest pozytywnym bohaterem, ale w tej sztuce nie ma pozytywnych bohaterów.

„Rzecz o banalności miłości” – Teresa Budzisz-Krzyżanowska: wolę mówić o innych

„Rzecz o banalności miłości” – Teresa Budzisz-Krzyżanowska: wolę mówić o innych

Jak wyobraziła sobie Pani swoją postać po otrzymaniu propozycji od reżysera?

– Bardzo nie lubię mówić o swojej pracy, bo uważam, że jej ocena nie do mnie należy. Mogę tylko powiedzieć, że zawsze jestem niezadowolona z siebie, z efektu moich starań. I tym razem też nie chcę mówić o sobie. Wolę powiedzieć o wspaniałej grze moich byłych studentów, Agnieszki Grochowskiej, Piotra Adamczyka czy Marcina Hycnara.

A o pracy nad samym spektaklem?

– O tym chętniej. Praca z Feliksem Falkiem była dla mnie prawdziwą artystyczną i intelektualną przygodą. Był on znakomicie przygotowany do tej realizacji. Jest reżyserem bardzo wybitnym, wnikliwym, świetnym analitykiem tekstu. Taka praca nie zdarza się często. Wiele rozmawialiśmy o materii spektaklu, o temacie, o motywacjach postaci, o tle historycznym. A przy okazji przeczytałam podsuniętą mi przez Feliksa biografię Hannah Arendt. To dla mnie dodatkowy pożytek z tej pracy.

Jaki miała Pani pomysł na tę rolę?

– Jak już powiedziałam, będę konsekwentna i nie będę mówić o sobie i swojej roli. Mogę natomiast z pełnym przekonaniem powiedzieć, że po obejrzeniu przedstawienia na specjalnym pokazie, podziwiałam kunszt reżysera oraz wspaniałą grę Agnieszki i kolegów. Uważam, że spektakl jest naprawdę bardzo dobry, wciągający i z czystym sumieniem mogę polecić go telewidzom.

Mówi Pani o sobie z taką skromnością, a przecież otrzymała Pani za swoją rolę, podobnie jak Agnieszka Grochowska, nagrodę na ubiegłorocznym sopockim Festiwalu Dwa Teatry.

– Naprawdę nie wiem, dlaczego ją otrzymałam, ale na pewno należała się Agnieszce.

Dziękujemy za rozmowę.


Rozmawiali Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz

„Rzecz o banalności miłości” – Agnieszka Grochowska: Hannah Arendt – kobieta z tajemnicą

„Rzecz o banalności miłości” – Agnieszka Grochowska: Hannah Arendt – kobieta z tajemnicą

Jak przyjęła Pani propozycję zagrania Hannah Arendt?

– Spotkałam Feliksa Falka wracając z próbnych zdjęć do „Wałęsy”, gdzie zagrałam Danutę Wałęsową. Wtedy pan Falk powiedział: „No, to pani może zagrać i u mnie”. I tak się zaczęło. W czasie realizacji był problem z moimi włosami, które do roli Wałęsowej ścięłam, a Hannah Arendt miała piękne, długie włosy. Charakteryzacja dokonała jednak takich tricków, że wszystko się udało. To była super propozycja, bo dotyczyła wybitnej postaci XX wieku. Także dlatego, że było to ciekawe zadanie aktorskie związane z koniecznością zbudowania postaci na przestrzeni długiego fragmentu życia, od wczesnej młodości do wieku dojrzałego.

Od czego zaczęły się przygotowania do roli?

– Pan Falk podrzucił nam do lektury książki Hannah Arendt i publikacje o niej. Uważam, że w tym przypadku było to niezbędne. Oglądaliśmy też w internecie dokumentalne materiały filmowe z Arendt i Heideggerem, co prawda już  w późniejszej, grubo powojennej fazie życia. No i liczne zdjęcia. To oczywiste, że człowiek zmienia się w ciągu życia, ale zauważyłam, że Hannah Arendt zmieniała się tak bardzo, że trudno jej zdjęcia z różnych faz życia „poskładać w całość”. To było dodatkowym wyzwaniem aktorskim.

O co Pani „zahaczyła się” w tej roli najbardziej?

– O to, że ta kobieta miała wybitny intelekt, a poza tym weszła w życie zakochana w starszym od siebie mężczyźnie, który był wielkim autorytetem, uważanym za geniusza. Biorąc pod uwagę obyczajowość tamtych czasów, lat dwudziestych, jej relacja z Heideggerem nie da się porównać z niczym obecnym. Poza tym, czymś tajemniczym, trudno zrozumiałym, było ich ponowne spotkanie po wojnie, po tym co się zdarzyło, po Holokauście, którego ona była ofiarą, podczas gdy on był ideologiem nazistów. Fakt, że była w stanie ponownie się z nim spotkać i rozmawiać, pozostaje dla mnie nadal zagadkowy. Ona oczekiwała od niego przynajmniej jakiegoś ludzkiego odruchu, przeprosin – choć za to, co się stało trudno przeprosić – ale nawet tego się nie doczekała. Heidegger powiedział jej: „Jeśli mnie Hitler przeprosi, to ja cię przeproszę”, co jest w naszej scenie z Andrzejem Grabowskim. W jej losie znamienne było jednak także to, że z powodu swoich poglądów została potępiona przez liczne kręgi żydowskie. Uważano, że ona usprawiedliwia, wybiela nazizm.

„Rzecz o banalności miłości” – Marcin Stajewski: drobiazgi tworzą klimat

„Rzecz o banalności miłości” – Marcin Stajewski: drobiazgi tworzą klimat

Jaki klucz plastyczny zastosował Pan przy pracy nad scenografią „Rzeczy o banalności miłości”?

– Klucz był dość prosty dla scenografa doświadczonego i mającego jakąś wiedzę o okresie, w którym rozgrywa się akcja. To generalnie scenografia realistyczna, choć nie jest to realizm pedantyczny, dokumentalny. Z przyjemnością pracowałem z autorem zdjęć, Piotrem Śliskowskim. Ograniczenia finansowe nie pozwoliły rozbudować scenografii, więc konieczne było pomysłowe operowanie kamerą tak, aby niektóre kadry mocno zdefiniować, określić ich znaczenie.

Czy może Pan zilustrować to jakimś przykładem?


– Na przykład scenę, w której Heidegger mówi do studentów w obszernej auli uniwersyteckiej realizowaliśmy w relatywnie ciasnym pomieszczeniu. Dalekim od rozmiarów takiej auli. Trzeba było więc tę przestrzeń pomysłowo zasugerować widzowi. Stworzyć mu jej złudzenie.

Jakie jeszcze zastosował Pan środki?


– W takich przypadkach dobrze jest zastosować elementy, przedmioty określające czas i miejsce akcji. Czasem na trzecim planie sceny pojawia się coś na pozór słabo zauważalnego, na przykład stary odbiornik radiowy. Widz na ogół tego świadomie nie zauważa, ale podświadomie rejestruje, że to jest jakiś przedmiot nie ze współczesności. W „Rzeczy o banalności miłości” pojawiają się cztery różne odbiorniki radiowe z różnych epok. Niby drobna rzecz, ale ja lubię takie smaczki. W jednej z „amerykańskich” scen spektaklu pojawia się na przykład lampa, którą zaprojektował słynny architekt Le Corbusier, czy stara, ale powojenna amerykańska, którą dostałem w prezencie. To są elementy z tła, które podnoszą poziom percepcji, nie drażnią widza. Starałem się także, aby takie elementy jak dzbanek do kawy, telefony, wystrój amerykańskiego mieszkania Hannah Arendt, elementy garderoby odpowiadały realiom czasu akcji spektaklu, która rozpoczyna się w latach sześćdziesiątych XX wieku by potem cofnąć się w retrospekcji do lat dwudziestych. Drobiazgi tworzą klimat.

„Rzecz o banalności miłości” – Feliks Falk: miłość, która nie powinna zaistnieć

„Rzecz o banalności miłości” – Feliks Falk: miłość, która nie powinna zaistnieć

Ile w tej sztuce będzie o miłości, a ile o filozofii, biorąc pod uwagę, że bohaterami sztuki jest para wybitnych myślicieli?

– W tej sztuce przenikają się różne tematy, jest wielopoziomowa. Głównym tematem jest miłość, ale nie można jej oderwać od tego, kim byli ci ludzie i w jakich historycznych warunkach żyli – w latach rodzenia się nazizmu. Na tym tle rozwija się uczucie, pełne wzajemnej fascynacji: z jednej strony podziwu ze strony Hannah Arendt dla Martina Heideggera, jako wielkiego myśliciela, a także jako mężczyzny, a z drugiej – jego fascynacji inteligencją i chłonnością intelektualną Hannah. Zaintrygowała mnie miłość, która nie powinna zaistnieć nie tylko z uwagi na dużą różnicę wieku, dwudziestu lat; gdy ich romans się zaczął, ona miała osiemnaście lat, on trzydzieści osiem. Nie powinna też zaistnieć z uwagi na to, że ona była Żydówką, a on Niemcem o, jak się później okazało, poglądach nacjonalistycznych. Ona była ofiarą wojny, a on poparł Hitlera. Ich uczucie trwało jeszcze po wojnie, gdy Heidegger był skompromitowany moralnie, a Hannah odniosła sukces w USA jako filozofka polityki. To było niezwykłe uczucie – jak byśmy to dziś powiedzieli – ponad podziałami.

Sztuka teatralna nie może był wykładem poglądów filozoficznych, ale czy ich elementy znalazły się w dialogach?


– Nadmiar filozofii mógłby zanudzić widzów. Czasami elementy filozofii Heideggera służą tutaj przewrotnie grze miłosnej. A czasami dotyczą tego, co Heidegger głosił, a co później zostało skompromitowane. Z reakcji widzów, którzy oglądali ten spektakl, wiem, że raczej identyfikowali się z postaciami bardziej na płaszczyźnie emocjonalnej niż intelektualnej. Są też elementy poświęcone słynnej książce Hanny Arendt „O banalności zła”, która wzbudziła krytykę środowisk żydowskich, a także m.in. ocena powojennego państwa Izrael.

Czy w sztuce jest jakieś wyjaśnienie, dlaczego Heidegger poparł nazizm?


– Są pewne sygnały, dlaczego ten filozof, myśliciel, poparł Hitlera i realizował jego antysemicką doktrynę. Jednym z wyjaśnień, co nie znaczy – usprawiedliwieniem, był lęk przed komunizmem i wiara w wyższość ducha niemieckiego, którego może przywrócić jedynie silna władza.

Czy przygotowując się do ról, aktorzy zagłębili się trochę w myśl swoich postaci?

– Nie do tego stopnia, żeby czytać hermetyczne i mało dla kogo zrozumiałe pisma Heideggera. Poznali jednak biografie bohaterów, a także wydaną niedawno po polsku korespondencję między Arendt a Heideggerem. Zanim przystąpiliśmy do realizacji, sporo rozmawialiśmy o postaciach i kontekście historycznym, zadawaliśmy sobie pytanie, czy miłość Heideggera była autentyczna i głęboka, a także o jego postawę moralną. O to, jakim był człowiekiem? To była przecież nie tylko posągowa postać, jak go postrzegamy dziś, ale także zwykły mężczyzna, który lubił kobiety.

„Rzecz o banalności miłości” – Andrzej Grabowski: lubię tragikomizm

„Rzecz o banalności miłości” – Andrzej Grabowski: lubię tragikomizm

Propozycja zagrania tego wielkiego filozofa niemieckiego bardzo Pana zaskoczyła?

– Każda propozycja reżyserska jest jakimś zaskoczeniem. Przede wszystkim propozycja Felka Falka bardzo mnie ucieszyła. Także dlatego, że kiedyś bardzo interesowałem się filozofią, również przemyśleniami samego Heideggera. Nie zgłębiłem go jakoś szczególnie, ale poznałem w ogólnych zarysach. Szczególnie zainteresowała mnie jego biografia, przystąpienie do hitleryzmu, do narodowego socjalizmu, a także historia jego związku z Hannah Arendt.

Jaka była Pana pierwsza myśl co do sposobu ujęcia aktorskiego tej postaci?


– Myśli się kłębiły, ale trudno to ująć w słowach. Wszystko się skrystalizowało podczas prób i realizacji. Praca z Felkiem była fascynująca, był świetnie przygotowany.

Pokazuje Pan Heideggera jako złego człowieka, czy próbuje go Pan bronić?

– Mam tam tylko jedną, choć sporą scenę, więc nie mam możliwości szerszego rozwinięcia postaci. Jestem świadomy, że Heidegger miał legitymację NSDAP, że donosił na kolegów. Jednak stary Heidegger, którego gram, jest już u schyłku życia, po wszystkich przejściach, więc chciałem to uwzględnić i nie zrobiłem z niego potwora.

Feliks Falk, reżyser spektaklu, powiedział, że wybrał Pana do tej roli spośród wielu potencjalnych wykonawców, także dlatego, że uważa Pana za znakomitego aktora dramatycznego…

– Bardzo miło mi to słyszeć.

Czy z uwagi na to, że w ostatnich latach gra Pan częściej role komediowe, farsowe, ta na wskroś dramatyczna rola przyniosła Panu szczególną satysfakcję?

– Na pewno, choć podkreślmy i to, że zagranie roli komediowej jest z punktu widzenia warsztatowego niejednokrotnie trudniejsze niż dramatycznej. To prawda, że od lat masowa widownia kojarzy mnie głównie z rolami komediowymi, kabaretowymi, z lekką muzą, a w szczególności z rolą najbardziej kiepskiego obywatela polskiego. (śmiech). Mnie bliskie są obie formuły aktorskie, a najbardziej cenię sobie tragikomiczność, czyli dramatyzm i komizm w jednym. Nie oglądałem jeszcze spektaklu, o którym mówimy, ale uważny widz dostrzeże, że także w roli Heideggera starałem się, bardzo, bardzo delikatnie przemycić nutkę może nie humorystyczną, ale jakiegoś rodzaju dystansu. Nigdy jednak nie wiadomo, jak odbiorą to widzowie. Nie od dziś pisarze dowiadują się od literaturoznawców, co mieli na myśli pisząc powieść, a aktorzy od recenzentów lub krytyków, że zagrali coś, co nawet na moment nie przyszło im do głowy.

Dziękujmy za rozmowę.

Rozmawiali Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz

ZOBACZ WIDEO
Andrzej Grabowski zaprasza na spektakl