„Rzecz o banalności miłości” – Feliks Falk: miłość, która nie powinna zaistnieć
W tej sztuce o miłości w trudnych czasach jest także humor i suspens, czyli to, co atrakcyjne dla widza. To sprawia, że czeka się, trochę jak w kryminale, na rozwiązanie – mówi Feliks Falk, reżyser spektaklu „Rzecz o banalności miłości” Savyon Liebrecht.
Ile w tej sztuce będzie o miłości, a ile o filozofii, biorąc pod uwagę, że bohaterami sztuki jest para wybitnych myślicieli?
– W tej sztuce przenikają się różne tematy, jest wielopoziomowa. Głównym tematem jest miłość, ale nie można jej oderwać od tego, kim byli ci ludzie i w jakich historycznych warunkach żyli – w latach rodzenia się nazizmu. Na tym tle rozwija się uczucie, pełne wzajemnej fascynacji: z jednej strony podziwu ze strony Hannah Arendt dla Martina Heideggera, jako wielkiego myśliciela, a także jako mężczyzny, a z drugiej – jego fascynacji inteligencją i chłonnością intelektualną Hannah. Zaintrygowała mnie miłość, która nie powinna zaistnieć nie tylko z uwagi na dużą różnicę wieku, dwudziestu lat; gdy ich romans się zaczął, ona miała osiemnaście lat, on trzydzieści osiem. Nie powinna też zaistnieć z uwagi na to, że ona była Żydówką, a on Niemcem o, jak się później okazało, poglądach nacjonalistycznych. Ona była ofiarą wojny, a on poparł Hitlera. Ich uczucie trwało jeszcze po wojnie, gdy Heidegger był skompromitowany moralnie, a Hannah odniosła sukces w USA jako filozofka polityki. To było niezwykłe uczucie – jak byśmy to dziś powiedzieli – ponad podziałami.
Sztuka teatralna nie może był wykładem poglądów filozoficznych, ale czy ich elementy znalazły się w dialogach?
– Nadmiar filozofii mógłby zanudzić widzów. Czasami elementy filozofii Heideggera służą tutaj przewrotnie grze miłosnej. A czasami dotyczą tego, co Heidegger głosił, a co później zostało skompromitowane. Z reakcji widzów, którzy oglądali ten spektakl, wiem, że raczej identyfikowali się z postaciami bardziej na płaszczyźnie emocjonalnej niż intelektualnej. Są też elementy poświęcone słynnej książce Hanny Arendt „O banalności zła”, która wzbudziła krytykę środowisk żydowskich, a także m.in. ocena powojennego państwa Izrael.
Czy w sztuce jest jakieś wyjaśnienie, dlaczego Heidegger poparł nazizm?
– Są pewne sygnały, dlaczego ten filozof, myśliciel, poparł Hitlera i realizował jego antysemicką doktrynę. Jednym z wyjaśnień, co nie znaczy – usprawiedliwieniem, był lęk przed komunizmem i wiara w wyższość ducha niemieckiego, którego może przywrócić jedynie silna władza.
Czy przygotowując się do ról, aktorzy zagłębili się trochę w myśl swoich postaci?
– Nie do tego stopnia, żeby czytać hermetyczne i mało dla kogo zrozumiałe pisma Heideggera. Poznali jednak biografie bohaterów, a także wydaną niedawno po polsku korespondencję między Arendt a Heideggerem. Zanim przystąpiliśmy do realizacji, sporo rozmawialiśmy o postaciach i kontekście historycznym, zadawaliśmy sobie pytanie, czy miłość Heideggera była autentyczna i głęboka, a także o jego postawę moralną. O to, jakim był człowiekiem? To była przecież nie tylko posągowa postać, jak go postrzegamy dziś, ale także zwykły mężczyzna, który lubił kobiety.
Jak jest skonstruowana sztuka?
– W dwóch przedziałach czasowych. Jest czas bieżący i retrospekcja, czyli powrót do przeszłości. Nie chcę jednak za dużo wyjawiać przed emisją. Powiem tylko, że jest w tej sztuce także nieco humoru i suspensu, czyli atrakcyjnych dla widza elementów dramaturgicznych. To sprawia, że widz czeka, trochę jak w kryminale, na rozwiązanie. Na pewno nie jest to traktat filozoficzny rozpisany na sztukę. Wbrew powierzchownym skojarzeniom z „wielkimi filozofami”, jako czymś „ciężkim i nudnym”, ta sztuka nie jest ani nudna, ani trudna, natomiast ma sporo walorów pozwalających śledzić akcję z zainteresowaniem.
Czym kierował się Pan przy wyborze obsady? Teresa Budzisz-Krzyżanowska wydaje się stworzona do roli Hannah. Andrzej Grabowski, który gra starego Heideggera, w ostatnich latach przyzwyczaił widzów do wizerunku aktora komediowego czy wręcz farsowego…
– Andrzej Grabowski, o czym pewnie wielu nie wie, ma za sobą także ciekawe dokonania w rolach dramatycznych. Przy doborze aktorów kierowałem się – poza podstawowym warunkiem, czyli talentem – także wiarygodnością wizerunkową postaci. Chciałem, żeby na tyle, na ile można, aktorzy przypominali grane postacie. Myślę, że to się udało; wystarczy sięgnąć po stare zdjęcia przedstawiające autentyczne postacie.
Wygląda na to, że aktorzy spełnili pokładane w nich nadzieje, ponieważ Teresa Budzisz-Krzyżanowska i Agnieszka Grochowska (grające Hannę Arendt starszą i młodszą) otrzymały nagrody za główne role na Festiwalu Dwóch Teatrów w Sopocie w zeszłym roku.
Długo Pan szukał odpowiednich wykonawców?
– W Polsce, wbrew pozorom, nie mamy zbyt wielkiego wyboru. W dodatku wielu dobrych aktorów jest ciągle zajętych. Terminy realizacji spektaklu telewizyjnego są często wyznaczane bez dużego wyprzedzenia. W związku z tym często odbywa się „łapanka” aktorów, a jeśli, nie daj Boże, termin ulega zmianie, trzeba także zmienić niektórych aktorów, którzy mają już zaklepany termin gdzie indziej. Nie jest lekko. Ale nam się udało. Zebraliśmy wspaniałych aktorów, którzy nie tylko są utalentowani, ale także mają poważny stosunek do swojej pracy. Za co bardzo im jestem wdzięczny.
Dziękujemy za rozmowę.
Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz