„Rzecz o banalności miłości” – Agnieszka Grochowska: Hannah Arendt – kobieta z tajemnicą
– Biorąc pod uwagę obyczajowość tamtych czasów, lat dwudziestych, jej relacja z Heideggerem nie da się porównać z niczym obecnym. Poza tym, czymś tajemniczym, trudno zrozumiałym było ich ponowne spotkanie po wojnie, po tym co się zdarzyło. Po Holokauście, którego ona była ofiarą, podczas gdy on był ideologiem nazistów – mówi Agnieszka Grochowska, grająca rolę Hannah Arendt we wcześniejszym okresie życia w sztuce „Rzecz o banalności miłości” Savyon Liebrecht.
Jak przyjęła Pani propozycję zagrania Hannah Arendt?
– Spotkałam Feliksa Falka wracając z próbnych zdjęć do „Wałęsy”, gdzie zagrałam Danutę Wałęsową. Wtedy pan Falk powiedział: „No, to pani może zagrać i u mnie”. I tak się zaczęło. W czasie realizacji był problem z moimi włosami, które do roli Wałęsowej ścięłam, a Hannah Arendt miała piękne, długie włosy. Charakteryzacja dokonała jednak takich tricków, że wszystko się udało. To była super propozycja, bo dotyczyła wybitnej postaci XX wieku. Także dlatego, że było to ciekawe zadanie aktorskie związane z koniecznością zbudowania postaci na przestrzeni długiego fragmentu życia, od wczesnej młodości do wieku dojrzałego.
Od czego zaczęły się przygotowania do roli?
– Pan Falk podrzucił nam do lektury książki Hannah Arendt i publikacje o niej. Uważam, że w tym przypadku było to niezbędne. Oglądaliśmy też w internecie dokumentalne materiały filmowe z Arendt i Heideggerem, co prawda już w późniejszej, grubo powojennej fazie życia. No i liczne zdjęcia. To oczywiste, że człowiek zmienia się w ciągu życia, ale zauważyłam, że Hannah Arendt zmieniała się tak bardzo, że trudno jej zdjęcia z różnych faz życia „poskładać w całość”. To było dodatkowym wyzwaniem aktorskim.
O co Pani „zahaczyła się” w tej roli najbardziej?
– O to, że ta kobieta miała wybitny intelekt, a poza tym weszła w życie zakochana w starszym od siebie mężczyźnie, który był wielkim autorytetem, uważanym za geniusza. Biorąc pod uwagę obyczajowość tamtych czasów, lat dwudziestych, jej relacja z Heideggerem nie da się porównać z niczym obecnym. Poza tym, czymś tajemniczym, trudno zrozumiałym, było ich ponowne spotkanie po wojnie, po tym co się zdarzyło, po Holokauście, którego ona była ofiarą, podczas gdy on był ideologiem nazistów. Fakt, że była w stanie ponownie się z nim spotkać i rozmawiać, pozostaje dla mnie nadal zagadkowy. Ona oczekiwała od niego przynajmniej jakiegoś ludzkiego odruchu, przeprosin – choć za to, co się stało trudno przeprosić – ale nawet tego się nie doczekała. Heidegger powiedział jej: „Jeśli mnie Hitler przeprosi, to ja cię przeproszę”, co jest w naszej scenie z Andrzejem Grabowskim. W jej losie znamienne było jednak także to, że z powodu swoich poglądów została potępiona przez liczne kręgi żydowskie. Uważano, że ona usprawiedliwia, wybiela nazizm.
Rozwiązała Pani jakoś tę zagadkę?
– Nie do końca. Zastanawiało mnie to, że kobieta o takim umyśle nie potrafiła na tyle zapanować nad swoimi prywatnymi emocjami, by po tym, co się stało, całkowicie Heideggera odrzucić. Może zaważyło to, że spotkała się z nim tak młodo, jako osiemnastolatka? Że wtedy wywarł na nią niezatarty wpływ i że ją, jako intelektualistkę, fascynował jego geniusz? Ciekawe w tej roli było dla mnie pokazanie ewolucji stosunku Hannah do Heideggera, od onieśmielenia studentki starszym o dwadzieścia lat profesorem, po relację pełnego partnerstwa.
Co Pani najbardziej zapamiętała z realizacji przedstawienia?
– Poza świetną współpracą z reżyserem i partnerami także to, że graliśmy prawie tak, jak gra się w teatrze żywym. To było niezwykłe, bo zazwyczaj kręci się krótkie, kilkuzdaniowe ujęcia, po czym następuje komenda „stop” i przestawienie kamery. Tym razem były długie ujęcia, a jedno, moje z Andrzejem Grabowskim, dwunastostronicowy tekst, trwało aż siedemnaście minut. Dla nas aktorów było to komfortowe, bo mogliśmy się rozkręcić, ale dla ekipy technicznej, zwłaszcza dla kamerzystów, strasznie trudne. Wielkie uznanie dla chłopaków, którzy to wytrzymali.
W Teatrze Telewizji zagrała Pani kilkanaście ról, począwszy od tytułowej „Beatrix Cenci” Słowackiego w reżyserii Jana Englerta w 2001 do „Boulevard Voltaire” w 2010 roku. Lubi Pani tę formę?
– Bardzo. To wyjątkowa okazja, by spotkać zawsze doborowych partnerów, świetnego reżysera i dobry tekst. Takie przynajmniej są moje doświadczenia. Poza tym nawet najskromniejsza widownia Teatru Telewizji jest co najmniej kilkakrotnie większa niż najliczniejsza w teatrze żywego planu. Teatr Telewizji, w tej postaci nieznany poza Polską, może dotrzeć tam, gdzie ludzie nie mają, z różnych powodów, szansy na inny kontakt z teatrem.
Dziękujemy za rozmowę.
Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz