Teatr Telewizji TVP

„Namiętna kobieta” – Maciej Englert: nie jestem niewolnikiem własnego stylu

– Z jednej strony jest komedia romantyczna, z drugiej trochę farsy, właśnie z racji przygód z duchem. Wreszcie rodzaj przypowieści o naturze małżeństwa – mówi Maciej Englert, reżyser spektaklu „Namiętna kobieta”.

Namiętna kobieta” Kay Mellor to sztuka o opresji kobiety w społeczeństwie i relacjach rodzinnych...

– Są tu dwa wątki, znane chyba wszystkim. Pierwszy dotyczy kobiet mających synów, których w pewnym momencie „żenią”. To jest dla tych pań na ogół bardzo trudny moment. Jest to jednak jednocześnie utwór o uwolnieniu się kobiety z pewnego sposobu myślenia, stania się w poniekąd kobietą wyzwoloną.
 
Ale już duch kochanka, grany przez Andrzeja Zielińskiego, wprowadza sytuację komiczną…

– To świetny pomysł dający wymieszanie różnych gatunków. Z jednej strony jest komedia romantyczna, z drugiej trochę farsy, właśnie z racji przygód z duchem. Wreszcie rodzaj przypowieści o naturze małżeństwa. Zawsze aplauz obu płci na widowni budzą słowa ojca rodziny, granego przez Krzysztofa Kowalewskiego: „Małżeństwo to nie seks, czekolada i róże”. To chyba najkrótsza recenzja pewnych oczekiwań i rozczarowań wynikających z małżeństwa.

Czy „Namiętna kobieta”, to drugorzędna literatura w pierwszorzędnym wykonaniu, jak określił to jeden z krytyków?

– Zwykło się uważać literaturę teatralną inną niż poważny dramat czy tragedia, za drugorzędną. Mam na myśli taką, która wywodzi się od farsy, komedii del arte, gatunków nie zawsze cenionych przez artystów. A są to często świetnie napisane utwory, które poza tym często najlepiej wyczuwają klimat społeczny, klimat panujący wśród widzów. One śmiesząc, mają może także pomóc widzom.

W jakim sensie i w jaki sposób?

– Jako utwory tematyką zbliżone do życia zwykłego widza, do jego głupoty albo mądrości, do jego wyobrażeń i marzeń. To jest także funkcja rozładowania pewnych nagromadzonych emocji.

Słynne katharsis, czyli oczyszczenie z greckiej tragedii?

– Coś w tym rodzaju, choć zwykło się odnosić to określenie do utworów z najwyższej półki dramatycznej, do greckich tragików, do Szekspira i tak dalej. To rozładowanie polega na tym, że gdy się groźnego smoka zobaczy na scenie i potraktuje go śmiechem, to robi się lżej i łatwiej w realnym życiu. Przynajmniej taki jest cel. Nie ma co opuszczać w teatrze spraw związanych z codziennym życiem, bo niby dlaczego? Pozostaje tylko kwestia gustu, czyli sposobu, jak to pokazać. Farsa jako gatunek, a tu mamy do czynienia z farsą, jest jednym z najtrudniejszych gatunków do realizacji. Tu się nie da oszukać, tu wszystko jest na granicy szmiry, do której nie można jednak zbliżyć się nawet na milimetr. Aby tego uniknąć, musi być znakomita, pierwszorzędna obsada aktorska, jako warunek podstawowy. Marta Lipińska, Krzysztof Kowalewski, Piotr Adamczyk czy Andrzej Zieliński to gwarantują.

Robi Pan w teatrze niemal naprzemiennie rzeczy z wysokiej półki literackiej i przedstawienia lekkie, dla szerokiej publiczności…

– Interesują mnie różne formy i różne tematy. Lubię poruszać się w głębiach metafizycznych i egzystencjalnych na poziomie kafkowskim, ale lubię też czasem pośmiać się z człowieka z jego przywar. I z siebie przy okazji. Bardzo to sobie cenię, że nie muszę być niewolnikiem własnego stylu i mogę style zmieniać. Wyrosłem z teatru repertuarowego, gdzie jest eklektyzm, czyli różnorodność, od farsy do tragedii. Teatr repertuarowy tworzył aktorów, bo przechodząc od gatunku do gatunku uczyli się zawodu, poszerzali swoje możliwości. Dziś się od tego odchodzi, szukając wykonawców na castingach i szukając aktorów chętnych do grzebania się we własnych trzewiach i urazach z dzieciństwa. Tymczasem taka sztuka jak „Namiętna kobieta” jest powrotem do aktorstwa  w dawnym stylu, do wykonawców po prostu potrafiących świetnie zagrać napisane postacie i oddać ich charaktery.

Czy wersja telewizyjna przedstawienia różni się istotnie od teatralnej?

– Nie daje, co oczywiste, bezpośredniego kontaktu z widownią, ale daje zbliżenie i więcej psychologii. Jest to trudne, bo tekst, zwłaszcza taki jak ten, napisany z myślą o tradycyjnej scenie na ogół traci w telewizji, więc trzeba żmudnej pracy, żeby to zrekompensować. W telewizji trzeba opowiedzieć o rodzinie, a nie żyć z nią. Jak z nią żyje – podgląda publiczność w teatrze. Co więcej, widownia jest uprawniona do reagowania na to, co się dzieje na scenie, np. śmiechem, oklaskami. Tymczasem, gdyby, jak w kabarecie Olgi Lipińskiej, zapukać w ekran do grających aktorów, to nie wiedzieliby jak zareagować. Realizacja w teatrze była dość karkołomna, bo połowa akcji rozgrywa się na dachu i trzeba to było w miarę realnie pokazać. W telewizji jest to efekt operatorski i myślę, że operatorowi Michałowi Englertowi się to udało. Zrobił cuda, choć o mało nas nie ugotował, bo światła dawały 50 stopni Celsjusza i aktorzy „smażyli się” na dachu.

Dziękujemy za rozmowę.

Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz