Teatr Telewizji TVP

„Namiętna kobieta” – Andrzej Zieliński: Craze to niespełniona miłość bohaterki

– To jest coś innego, gdy się gra dla żywej widowni – oni mają możliwość reagowania na to, co się dzieje na scenie. Wersja telewizyjna ma charakter mniej taki szaleńczo komediowy, a bardziej melancholijny – mówi Andrzej Zieliński, grający rolę Craze’a w spektaklu „Namiętna kobieta” Kay Mellor.

Czy lubi Pan występować w komedii?

– Jest to jeden z najtrudniejszych, jeżeli nie najtrudniejszy, gatunek, z jakim w tym zawodzie można się zetknąć. Jeżeli robi się to dobrze, to nagradzają pracę brawa publiczności. Także w trakcie przedstawienia. A z czego wynika ta szczególna trudność, jeśli chodzi o komedię? – Wymaga to bardzo dużej precyzji. Niektórzy reżyserzy, czy aktorzy pozwalają sobie w sztukach innego rodzaju na pewną dowolność, czy improwizację. Natomiast w precyzyjnie napisanej komedii nie ma to miejsca, bo wtedy wali się cała konstrukcja. Jest to robota matematyczna przy ustawianiu takiego przedstawienia. Później wymaga to dużej dyscypliny, a zakładam, że mówimy o w pełni profesjonalnym wykonaniu. Aktorzy muszą się bardzo pilnować przez cały czas będąc na scenie.

W „Namiętnej kobiecie” gra Pan rolę Craze’a, ducha dawnego kochanka głównej bohaterki. Co może Pan powiedzieć o swojej roli?

– Zabawne w całej sytuacji i ciekawe było to, że Craze jest widziany tylko przez jedną osobę, Betty, czyli główną bohaterkę, bo ani jej syn, ani mąż go nie widzą. Dochodzi w związku z tym do wielu komicznych sytuacji, bo w obecności syna rozmawia z Crazem, a on nie wie, czy wierzyć w to, co mówi mama, czy nie. Traktuje ją troszeczkę jakby była „crazy”. Craze jest to niespełniona miłość głównej bohaterki. Poznajemy Betty w momencie, w którym myśli, że traci syna, bo ten się żeni. Wydaje jej się, że już go nie będzie widywać. W takiej sytuacji przypomina się jej coś, co mogło być wspaniałe. Prowadzi też to do szeregu wyrzutów wobec męża, z którym niekoniecznie się dogadywała. To nie jest farsa. Jest to melancholijna, czasem smutna, opowieść, towarzyszą jej jednak zabawne sytuacje wynikające z kontekstu całości.

W głównej roli występuje Marta Lipińska. Jest to osoba z takim osobistym ciepłem, że wydaje się, że nie mogłaby zagrać czarnego charakteru. Jak się z nią pracuje na planie?


– Cudownie. Marta jest osobą, która cieszy się i śmieje całą postacią. Ma taką aurę wokół siebie. Widać to było po reakcjach publiczności, która była zachwycona Martą Lipińską w tym przedstawieniu. Ja mogę się cieszyć, że mogłem w tym przedsięwzięciu uczestniczyć.

Premiera „Namiętnej kobiety” w Teatrze Współczesnym miała miejsce w 2003 roku, natomiast dla Teatru Telewizji sztuka została zarejestrowana w 2010 roku. Jaki to miało wpływ na pracę w studiu telewizyjnym?

– Ułatwia to pracę, bo nie trzeba robić szeregu prób. Nawet nasza teatralna dekoracja była przeniesiona do studia, a więc lwia część roboty odpada. W warunkach telewizyjnych, kiedy trzeba to zrobić szybko, jest to nieocenione. Natomiast to przedstawienie telewizyjne jest zdecydowanie różne od teatralnego. To jest coś innego, gdy się gra dla żywej widowni – oni mają możliwość reagowania na to, co się dzieje na scenie. Zupełnie czymś innym jest granie krótszymi, czy dłuższymi ujęciami w studiu. Ta wersja telewizyjna ma charakter mniej taki szaleńczo komediowy, a bardziej melancholijny. Oczywiście jest to rzecz także zabawna, ale znacznie się różni od przedstawienia, które było w teatrze.

W tym przedstawieniu gra Pan rolę amanta, a do takich ról predysponują Pana warunki zewnętrzne. Czy próbowano Pana obsadzać właśnie w takich rolach? Czy udało się jakoś ominąć szufladkowanie?

– Nie byłem jakoś przymuszany do takich ról. Ja już od drugiego, czy trzeciego roku studiów zawsze szukałem ról, umownie nazwijmy charakterystycznych. Jakoś tak mi się udawało, że nie byłem nadmiernie obsadzany w rolach ładnych chłopców. Oczywiście zdarzyło mi się kilka razy takie role zagrać, ale nie miałem z tym problemu. W każdym razie nie musiałem się jakoś specjalnie oganiać od propozycji ról amantów.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Paweł Pietruszkiewicz