Teatr Telewizji TVP

„Ballada o Zakaczawiu” – Jacek Głomb: do śmiechu i do płaczu

– W dzisiejszych czasach gatunki popękały, przemieszały się. Nie ma już ani czystego, klasycznego dramatu, ani czystej tragedii czy komedii. Chciałem, chcieliśmy żeby powstał tekst i do śmiechu i do płaczu – mówi Jacek Głomb, reżyser, współautor tekstu „Ballady o Zakaczawiu”.

Jakie były Pana autorskie inspiracje do napisania „Ballady o Zakaczawiu”?

– Minęło od tamtej realizacji już trzynaście lat, więc to już dla mnie właściwie prehistoria. To miała być opowieść o Legnicy dla Legnicy, opowieść w scenerii miasta poniemieckiego, posowieckiego. Niepostrzeżenie ta opowieść o Legnicy, ważny spektakl dla miasta, stała się też opowieścią o Polsce i o świecie. Jako autorzy wcale tego nie zakładaliśmy, ale tak się stało. Tak w sztuce bywa, że rzecz zamierzona w jakiś sposób, przeradza się w trakcie tworzenia i w akcie odbioru przez widzów w coś innego od początkowego zamysłu.

Czy formułę gatunkową ballady wybrał Pan jako najbardziej właściwą?

– Tak, ale muszę od razu dodać, że w dzisiejszych czasach gatunki popękały, przemieszały się. Nie ma już ani czystego, klasycznego dramatu, ani czystej tragedii czy komedii. Chciałem, chcieliśmy żeby powstał tekst i do śmiechu i do płaczu.

„Ballada” powstała w oparciu o relacje mieszkańców, uczestników i obserwatorów zdarzeń, ale to dokumentalne tworzywo przeradza się w  widowisku w swoistą gorzką poezję…

– To świadomy zamysł. Nie chodziło mi o pokazanie tego świata dosłownie,  dokumentalnie, „jeden do jednego”, lecz o nadanie mu jednak kształtu artystycznego, o swoistą mitologizację świata przedstawionego.

Tekst napisał Pan wspólnie z Krzysztofem Kopką i Maciejem Kowalewskim. Jak podzieliliście się swoimi autorskimi rolami?

– Z Krzysztofem Kopką napisaliśmy rozszerzony treatment tekstu. W pewnym momencie mieliśmy problem co dalej, zwłaszcza z dialogami i tu w sukurs ze swoim talentem przyszedł nam Maciej Kowalewski. Powstały dialogi i z gliny życia i z jego głowy. A potem tę wersję Maćka zaczęliśmy poprawiać i uzupełniać, np. o sceny w języku rosyjskim, świetne zresztą, wszystkie je napisał Krzysiek Kopka.

W tym wieloobsadowym spektaklu zagrali wtedy aktorzy lokalni, nieznani szerszej publiczności, choć dziś kilku z nich jest dobrze znanych ogólnopolskiej publiczności. Rezygnacja ze znanych aktorów warszawskich była ważną częścią zamysłu artystycznego?

– Bardzo ważną i szczęśliwie udaną mimo nacisków, by zagrały warszawskie gwiazdy. To dało przede wszystkim efekt autentyczności. Poza tym w tym spektaklu wystąpił zespół legnickiego teatru, świetnie się znający, zgrany, prywatnie i aktorsko, co dało wartość dodatkową. Uzyskanie tego efektu z gwiazdami zebranymi naprędce i w trakcie zdjęć patrzącymi na zegarek, bo są umówione na zdjęcia do reklamy, byłoby niemożliwe.

Jest Pan cenionym reżyserem, ale tym razem wystąpił Pan wyłącznie jako autor…

– Bo Waldemar Krzystek miał już wtedy wysoką pozycję zawodową, także w telewizji i to po prostu ułatwiło drogę do realizacji. A poza tym urodził się i wychował w Legnicy i doskonale czuje te klimaty.

„Zakaczawie” należy do nurtu wpisanego w tematykę lokalności, w ukazywanie małych ojczyzn i rozrachunek z nimi…

– Ono ten nurt nawet zapoczątkowało.

To nadal owocna tematyka?

– Myślę, że tak, o czym świadczą sukcesy choćby takich spektakli  jak „Piąta strona świata” według Kutza czy „Cholonek” Janoscha. Walor uniwersalny tematyka ta zyskuje, trochę paradoksalnie, wtedy właśnie, gdy nie myśli się o uniwersaliach ale o lokalności. Właśnie wtedy, czasem niepostrzeżenie, zaczynają z niej wyrastać uniwersalne sensy egzystencjalne.

Jak dziś wygląda Zakaczawie?

– Przez ten spektakl Zakaczawie i Legnica zostały jakby podniesione na wyższy poziom duchowy, pokazane całej Polsce. Ale nasz spektakl nie pomógł, bo Zakaczawie, haniebnie opuszczone przez władze miasta, nadal niszczeje i rozpada się. To mój ból i trochę wyrzut sumienia. Że nie udało się mu pomóc.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Krzysztof Lubczyński