Teatr Telewizji TVP

„Ballada o Zakaczawiu” – Janusz Chabior: fajne zakaczawskie spotkanie

– Ten spektakl jest o przyjaźni chłopaków z dzielnicy, takich chłopców z ferajny. Historia oparta jest w dużym stopniu na życiu legendarnej postaci Gieńka Cygana, który w spektaklu nazywa się Benek, a gra go Przemek Bluszcz. Jest to troszeczkę prawdy, troszeczkę fikcji – mówi Janusz Chabior, grający rolę Mańka Pecaja w widowisku telewizyjnym „Ballada o Zakaczawiu” w reżyserii Waldemara Krzystka.

Urodził się Pan w Legnicy. Czy jest Pan chłopakiem z Zakaczawia?

– Nie, nie jest chłopakiem z Zakaczawia. Urodziłem się po drugiej stronie rzeki.

Czyli dla Pana Zakaczawie jest tym, czym dla Warszawiaka z lewego brzegu Wisły jest Praga…

– Można tak powiedzieć. Zastanawiam się jak o Zakaczawiu powiedzieć, żeby nikt się nie obraził. Była to taka – nie da się ukryć – dzielnica nieco szemrana.

Ta opowieść o legnickiej dzielnicy nie wzięła się znikąd. Trzech współautorów zbierało wspominki od mieszkańców Zakaczawia. Tam są historie prawdziwe…


– Przypominam sobie, gdy miałem kilka lat wybraliśmy się na drugi brzeg do kina, bo właśnie tam było kino Kolejarz. Chyba był to film o Indianach – być może „Winnetou”. Taką się reputacją ta dzielnica cieszyła, że gdy przechodziłem przez most na drugą stronę to miałem pieniądze schowane w tenisówkach. Nic mi się nie przytrafiło, ale reputacja tej dzielnicy była właśnie taka.

O czym jest ten spektakl?

– Ten spektakl jest o przyjaźni chłopaków z dzielnicy, takich chłopców z ferajny. Historia oparta jest w dużym stopniu na życiu legendarnej postaci Gieńka Cygana, który w spektaklu nazywa się Benek, a gra go Przemek Bluszcz. Jest to troszeczkę prawdy, troszeczkę fikcji. Jest to historia chłopaków, którzy zaczynają chuliganerką, a później ich drogi się rozchodzą. Jedni zostali w swojej dzielnicy, a inni ją opuścili. Maniek Pecaj, którego ja grałem, wyjechał do Kanady. Potem oni wszyscy na podsumowanie życia spotykają się przy biesiadnym stole. Jest to nostalgiczna opowieść o ludzkich losach z Zakaczawiem w tle.  Obecnie nie inwestuje się w tę dzielnicę – ludzie wymierają i dzielnica wymiera.

„Ballada o Zakaczawiu” została wystawiona przez legnicki Teatr im. Heleny Modrzejewskiej…

– Tak,  Był realizowany w przestrzeni po byłym budynku domu kultury i kina Kolejarz. Ten budynek był już zdewastowany – wcześniej był jakiś pożar, a później jeszcze dołożyła nieco chuliganerka. Myśmy tę przestrzeń zaadaptowali na miejsce do odegrania tej historii. Przychodziła autentyczna „dzielnica” oglądać ten spektakl. Często było słychać tam otwierane butelki i był pity alkohol. W każdym razie widzowie bardzo się utożsamiali z tymi bohaterami i tym miejscem. Jak ktoś za głośno rozmawiał to widzowie go uciszali – to było takie fajne zakaczawskie spotkanie.

Jaka była różnica pomiędzy tym przedstawieniem na żywo, a realizowanym dla Teatru Telewizji?

– Zmienił się reżyser, bo Jacka Głomba zastąpił Waldek Krzystek, zresztą nasz krajan z Legnicy. Spektakl był jednak realizowany w tej samej dzielnicy i tymi samymi aktorami. Ten spektakl telewizyjny był rozbudowaną wersją – więcej plenerów, więcej Legnicy.

Czy jakbym zaryzykował twierdzenie, że ten spektakl był momentem zwrotnym w karierze kilku osób. Na przykład Pan zaczął się pojawiać w większej liczbie produkcji. Przemysław Bluszcz i Tomasz Kot też…

– W pewnym sensie tak było. Premiera tego Teatru Telewizji była w Warszawie – przyjechaliśmy wszyscy. Coś jak gdyby się otworzyło. Ale muszę tu zaznaczyć, że charakter naszej pracy był taki, że byliśmy zajęci w Legnicy przez 360 dni w roku, więc nawet jak były jakieś propozycje to my nie mogliśmy się z tej Legnicy wyrwać.

Legnica stała się silnym ośrodkiem teatralnym. Skąd się wzięła jego siła?

– Zawsze siła tkwi w ludziach. Mogą być wielkie pieniądze, ale gdy nie ma ludzi, nie ma energii.

W Legnicy przez wiele lat stacjonowali żołnierze radzieccy. Jak to sąsiedztwo przekładało na życie miasta, Pana, Pańskich kolegów, rodziców?


– Wojsko jako wojsko żyło za murem, ale były służby pomocnicze i oficerowie, którzy mieszkali w otwartej przestrzeni. Tę dzielnica, w której mieszkali oficerowie nazywano potocznie „kwadratem”. Nazwa była od muru, który odgradzał willową część dzielnicy – Tarninów. Służby pomocnicze zamieszkiwały normalnie pomiędzy Polakami. To się wszystko miksowało. Chociaż młodzież radziecka – bo to byli nie tylko Rosjanie, ale też np. Kazachowie i Ukraińcy – miała zakaz kontaktów osobistych z młodzieżą polską. Chociaż oczywiście ci „radzieccy” dogadywali się z Polakami – to jest jedna słowiańska natura. Dorośli ludzie potrafili sobie znaleźć przestrzeń handlową – z jednej strony przyjeżdżało złoto, z drugiej wyjeżdżały materiały, zasłony, firany… Myślę, że wiele osób wspomina z nostalgią tamte czasy, bo im się dobrze żyło.

Zaczynał Pan w teatrze i przez wiele lat teatr dominował, jeśli chodzi o Pańską karierę. Teraz chyba więcej jest filmu?

– To jest zawsze kwestia propozycji. Na razie więcej ciekawych propozycji jest właśnie z filmu.

A w czym będziemy mogli Pana zobaczyć w najbliższym czasie?

– Właśnie skończyliśmy z Patrykiem Vegą film, który ma roboczy tytuł „Służby specjalne”. Myślę, że tym filmem Patryk powróci do tego starego, dobrego Vegi z czasów „Pitbulla”. Rzecz się dzieje w Polsce współcześnie. Bardzo mocne kino, bardzo fajny scenariusz. Premiera jesienią tego roku.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Paweł Pietruszkiewicz