Teatr Telewizji TVP

„Ballada o Zakaczawiu” – Przemysław Bluszcz: historia losu ludzkiego

– Sporo z tym spektaklem jeździliśmy i do jakiegokolwiek miasta byśmy nie pojechali, to się zaczynały analogie, porównania, że my też mamy taką dzielnicę, my też mamy takich bohaterów. Ta mała dzielnica małego miasta na zachodzie stała się przedstawicielem tych wszystkich małych dzielnic, małych ojczyzn – mówi Przemysław Bluszcz, grający rolę Benka Cygana w widowisku telewizyjnym „Ballada o Zakaczawiu” w reżyserii Waldemara Krzystka.

Urodził się Pan w Piotrkowie Trybunalskim, natomiast początki Pana kariery są związane z Legnicą. Jaki ma Pan stosunek uczuciowy do tego miasta?

– Miłosny… (śmiech). Bez Legnicy nie był bym w tym miejscu, w którym teraz jestem. Tam trafiłem z czwartego roku szkoły teatralnej i tam zaczęła się moja wielka przygoda z teatrem i tak naprawdę tam wszystkiego się nauczyłem. Poczułem smak tego, co to znaczy być w zespole teatralnym, co to znaczy tworzyć teatr, czym może być teatr. Głęboko zapadły mi w pamięci słowa Jacka Głomba, że „teatr może zmienić świat”. Może brzmi to idealistycznie, ale ja ciągle w to wierzę.

A czy jest coś takiego jak dusza tego miasta, a szczególnie tej dzielnicy, o której jest ten spektakl – Zakaczawia?

– Myślę, że tak. To na pewno tam jest. To taka dusza mocno okaleczona przez to, że to miasto było tak doświadczone przez historię. To miasto tak naprawdę niemieckie, ale gościnne dla wielu różnych nacji. Na pewno dusza tego miasta istnieje. „Ballada o Zakaczawiu” to historia o wartościach. Myślę, że są to wartości nieprzemijające, które zawsze są w takich miastach. Bez nich ciężko byłoby mówić o jakiejś atmosferze miasta.

Czy mógłby Pan powiedzieć o czym jest ten spektakl?

– Z jednej strony jest to historia miłości, miłości na kilku planach. Miłości trudnej, niemożliwej – to z jednej strony. Z drugiej strony mamy takie spojrzenie na naszą historię, na historię Polski z perspektywy jednej małej dzielnicy jednego małego miasta. W tej mikroskali możemy zobaczyć makroskalę i stwierdzić, że nasza historia nie jest taka prosta. Jest to jeden z tych legnickich spektakli, który mówi, że nie można ferować łatwych wyroków. Nic nie jest tak naprawdę czarno-białe. Najważniejsze jest, żeby prowadzić dialog, żeby ze sobą rozmawiać, przede wszystkim się spotykać. Legnica była miastem na styku różnych kultur – byli tam i Żydzi, i Rosjanie, Łemkowie, Polacy, Ukraińcy. Świadczy to o tym, że możliwe jest spotkanie się ludzi z różnych stron i że z tego coś sensownego może wyniknąć.

Pan zagrał główną rolę – Benka Cygana, wzorowaną na autentycznej postaci Gieńka Cygana. Czy to jest człowiek, który przegrał swoje życie?

– Tu trzeba mówić o dwóch wątkach. O wątku prawdziwego Gieńka, który był legendą zakaczawską, który te swoje życie rzeczywiście przegrał. Benek jest postacią ulepioną na wzór Gieńka, ale jest jednak fikcją literacką. To jest historia losu ludzkiego, takiego trudnego. To jest także historia o tym, że taka chęć życia, takie łaknienie życia czasem do tego życia wystarczy, nawet jeżeli cały świat jest przeciwko tobie. Jednak się walczy – kto nie maszeruje, ten ginie. Różnie się to kończy, jak można to zobaczyć w „Balladzie”. Witalność to jest ważna rzecz, szczególnie w tym naszych czasach pogrążonych w depresjach, w łatwym poddawaniu się. Może to być opinia nieco na wyrost, ale spektakl ma taką lekko terapeutyczną filozofię, żeby w osobie tego Benka dojrzeć bohatera, który walczy – sobie znanymi środkami, sobie znanymi metodami, ale gra jakoś z tym życiem. Czasem mu wychodzi, czasem – nie.

Spektakl na żywo był wystawiony w budynku byłego kina Kolejarz na terenie Zakaczawia. Jaka była atmosfera, kiedy na widowni pojawiali się mieszkańcy Zakaczawia?

– Tak, bardzo często byli to ludzie z Zakaczawia. Zresztą Jacek Głomb zrobił taki ciekawy ruch, że tych ludzi zaprosił – dla nich bilety były dużo tańsze. Kupowali bilety zamiast kupić wino. Sporo ludzi było z takiego marginesu, bo to biedna dzielnica. Przychodzili na spektakle w kapciach. Często dla nich to był pierwszy w życiu kontakt z teatrem. To było naprawdę nieocenione. Mówiłem wcześniej, że teatr może zmienić świat. Myślę, że taka „Ballada” w takim miejscu komuś tam życie poprzestawiała. A przynajmniej mam taką nadzieję. Sporo z tym spektaklem jeździliśmy i do jakiegokolwiek miasta byśmy nie pojechali to się zaczynały analogie, porównania, że my też mamy taką dzielnicę, my też mamy takich bohaterów. Ta mała dzielnica małego miasta na zachodzie stała się przedstawicielem tych wszystkich małych dzielnic, małych ojczyzn. Myślę, że ten wątek teatru Jacek bardzo konsekwentnie budował kolejnym spektaklami – bo później były „Wschody i Zachody Miasta”,  „Made in Poland”, czy „Łemko”.  To były takie spektakle, które bardzo świadomie próbują nawiązać dialog z ludźmi – to nie jest teatr oderwany od rzeczywistości. To jest teatr, który dotyczy tych ludzi i tych problemów, które oni znają i które oni przeżywają.
 
Dobrze się stało, że legniczanin Waldemar Krzystek już wcześniej  reżyserował spektakle Teatru Telewizji i podjął się pracy nad „Balladą o Zakaczawiu”…

– Tak to często jest, że i ściany pomagają (śmiech) w pewnych przedsięwzięciach. Super się złożyło, że Waldek, legniczanin – później też zrobił „Małą Moskwę” – który na własnej skórze przeżył te czasy, przeniósł „Balladę” do Teatru Telewizji. To było też wariackie przedsięwzięcie, bo mieliśmy tylko 10 dni zdjęciowych. Na tę historię, na te lokalizacje to było bardzo mało czasu. Budżet też był niezbyt duży. Wiele w to zainwestowaliśmy, ale też wiele dostaliśmy z powrotem. Już nie mówię o swoim losie, że dzięki „Balladzie” zaczęła się jakaś moja kariera telewizyjno-filmowa. Myślę, że każdy z nas coś ważnego z tego projektu wyniósł. 

Na przykładzie tego spektaklu widać dobrze jaka jest siła Teatru Telewizji, bo „Ballada o Zakaczawiu” nie tylko dla Pana stała się punktem zwrotnym w karierze…

– Myślę, że dla całej naszej legnickiej załogi, w tym Janusza Chabiora, Tomka Kota, Macieja Kowalewskiego. Z tego co pamiętam to był pierwszy taki spektakl, który był mocno promowany. Dzięki temu podczas pierwszej emisji obejrzało go chyba półtora, czy dwa miliony ludzi. To był fantastyczny wynik. Jak robi coś teatr spoza głównych ośrodków to jest zaskakujące. Myślę, że to było odświeżające dla całego naszego środowiska. Spotykałem wielu ludzi, którzy mówili, że dla nich to był orzeźwiający prysznic. Okazało się, że można gdzie indziej, że można inaczej, kiedy jest sprawa, kiedy jest idea, kiedy o coś chodzi, kiedy jest jakiś sens.

Szarego człowieka z ulicy może zdziwić fakt, że Legnica, miasto średniej wielkości jest tak prężnym ośrodkiem teatralnym. Musieli się spotkać wyjątkowi ludzie…

– No, tak. Myślę, że to trochę zbieg okoliczności. Tak to bywa z zespołami ludzi, którzy się spotykają. Przede wszystkim nie byłoby Legnicy bez Jacka Głomba, jego myślenia, że można robić coś ważnego. Ja pamiętam nasze spektakle, że na scenie było więcej ludzi niż na widowni. Ten zespół się docierał, ale była chęć zrobienia czegoś. Myśmy tak naprawdę nie wychodzili z teatru. To był organizm, który wierzył w to co robi. Ja mogłem w jednym spektaklu zagrać główną rolę, w innym drobiazg. Tak samo moi koledzy. Tam nauczyłem się tego, że dobro spektaklu jest dobrem najwyższym. Ego aktora, reżysera, scenografa, czy kompozytora musi być podporządkowane efektowi końcowemu, czyli spektaklowi. Tam się to udało przez parę lat zrobić. A te sukcesy ogólnopolskie zaczęły się od „Ballady”.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Paweł Pietruszkiewicz