„Zapach orchidei” – Kazimierz Kutz: świętoszek po polsku
Jan Peszek, Kazimierz Kutz i Anna Majcher na planie spektaklu (fot. Ryszard Kornecki/TVP)
Jan Peszek, Kazimierz Kutz i Anna Majcher na planie spektaklu (fot. Ryszard Kornecki/TVP)

– To tekst przeciwko obłudzie, kłamstwu, udawaniu. Okazuje się, że wszystkie te zasady, na których rzekomo oparte było życie głównego bohatera, były o dupę potłuc. To była politura, którą mogło zdrapać byle co – mówi Kazimierz Kutz, reżyser telewizyjnego przedstawienia „Zapachu orchidei” według Eustachego Rylskiego.

Czy wybrał Pan do realizacji tekst Eustachego Rylskiego, bo korespondował Panu z ówczesną rzeczywistością?

– Oczywiście. To był dopiero rok 1990, ale już zdążyły zaznaczyć się te wszystkie tendencje, które po kilku latach rozpleniły się w sposób odrażający. Powstała pierwsza partia ze słowem „chrześcijański” w nazwie, zaczęły zaznaczać się postawy politycznego katolicyzmu, rozmaici politycy przybierali świętoszkowate, obłudne, kołtuńskie postawy, żeby tylko odnieść korzyści z tego tytułu. To był rok pierwszych przymiarek do rozmaitych ustaw mających na celu stworzenie ram państwa wyznaniowego, katolickiego, z ustawą zakazującą aborcji i o „wartościach chrześcijańskich”. To był jeden z najczęściej używanych w tamtych czasach zwrotów, tak nadużywany, że bardzo szybko nabrał pejoratywnego znaczenia i stał się obiektem kpin.
 
„Zapach orchidei” został napisany chwilę wcześniej. Eustachy Rylski przeczuł te zjawiska?


– Tak, to mi zaimponowało. O ile pamiętam, on zaczął pisać tę sztukę, a  w każdym razie ją zamyślił, u samego schyłku PRL, bo już wtedy czuł coś takiego w powietrzu. Wielu ludzi, także tych krytycznych wobec komuny, obawiało się, że jeśli przyjdzie zmiana ustrojowa, to tego rodzaju fala jest nieuchronna, z uwagi na siłę Kościoła katolickiego i fanatyzm związanych z nim świeckich aktywistów. Dzięki temu, że tekst powstał wcześniej, w innych warunkach, że nie był pisany na zamówienie, jako bezpośrednia reakcja publicystyczna, był bardziej wiarygodny, niewymuszony.
 
Główny bohater, Adam Morawiecki jest syntezą takich postaw, o których Pan wspomniał?


– Tak, to gorliwy katolik, działacz ugrupowania chrześcijańskiego, do tego narodowiec, endek, a przy tym katolicki intelektualista. No i człowiek bogaty, który chroni się w swojej willi przed brudem moralnym rzeczywistości. Po pewnym czasie okazuje się, że z Morawieckiego wychodzi grzesznik. Pod wpływem zewnętrznych impulsów, pokus, zaczyna szaleć na całego: alkohol, kobitki. Okazuje się, że przypadkowe zauroczenie młodą dziewczyną wyzwala w Morawieckim „zwierzę”. Zaczyna palić marihuanę, przebiera się w skórzany strój punka i jeździ na motocyklu.
To tekst przeciwko korzystaniu z przyjemności życia?

– Nie, to tekst przeciwko obłudzie, kłamstwu, udawaniu. Okazuje się, że całe te zasady, na których rzekomo oparte było życie Morawieckiego, były o dupę potłuc. To była politura, którą mogło zdrapać  byle co.

Taki świętoszek po polsku?

– Coś w tym jest, co pan mówi.

Jan Peszek wydał się Panu najwłaściwszym aktorem do zagrania tej roli?

– Idealnym i jedynym. Jasio Peszek, to wielki aktor, światowej klasy, szatańsko doskonały, precyzyjny jak szwajcarski zegarek, który ma w sobie tę diabelską wieloznaczność, jaka była niezbędna do tej roli.

Jednak problem obłudy nie wyczerpuje problematyki tego przedstawienia…

– To jest także rzecz o zawodności, fałszywości pozorów, które nas otaczają. O tym, że ciągle bierzemy innych za kogoś innego niż są, że z powodu lenistwa umysłowego oceniamy ludzi po pozorach. I że  w odniesieniu do samych siebie sami często te pozory stwarzamy, więc także i my bywamy sami sobie winni.

Ten aspekt ujęty jest w postaci wuja Ksawerego…

– Tak, który udawał króla życia, utracjusza, lekkoducha, jak się kiedyś mówiło – bon vivanta, a po jego śmierci okazało się, że był spokojnym, pracowitym człowiekiem, z odważną, kombatancką przeszłością. Zagrał go nieżyjący już od lat wspaniały pan Igor Śmiałowski, cudowny aktor stworzony do ról dystyngowanych arystokratów. Takich aktorów już wtedy było zaledwie kilku. Co ciekawe, Śmiałowski, który w powszechnym odbiorze, całym sobą, głosem, postawą, ruchem uosabiał esencję „arystokratyzmu”, pochodził z bardzo skromnej rodziny wileńskiej czy lwowskiej. To  też przyczynek do świata pozorów, który nas otacza. Ludzie sobie ubzdurali, że tak się zachowuje arystokrata. A ja znałem arystokratów, którzy zachowywali się prostacko, jak przysłowiowi furmani. Chyba nie muszę furmanów przepraszać, bo chyba ich już nie ma?

Dziękuję za rozmowę.


Rozmawiał: Krzysztof Lubczyński