Teatr Telewizji TVP

„Matka brata mojego syna” – Juliusz Machulski: komedia ma być śmieszna i mądra

– Kolejni członkowie rodziny toczą z głównym bohaterem długie rozmowy na różne tematy, życiowe, rodzinne. Mam wrażenie, że po tych osiemdziesięciu minutach ta rodzina będzie wiedziała więcej o sobie niż na początku – mówi reżyser Juliusz Machulski o spektaklu „Matka brata mojego syna”.

Po „Next-ex” napisał Pan kolejną sztukę, która dotyczy kulis życia rodzinnego. Zaskoczy Pan widzów?

– Nie wiem czy zaskoczę, ale jest to rzeczywiście moja druga sztuka napisana na scenę. Po dobrych sezonach w Teatrze Powszechnym w Łodzi, Telewizja Polska zapragnęła mieć ten tytuł w repertuarze Teatru Telewizji, więc się strasznie cieszę. Jestem naprawdę wdzięczny, że mogę moją sztukę reżyserować. A czym zaskoczę? Tym, że to będzie inna sztuka niż „Next-ex”. Może powtórzymy sukces.

O czym opowiada ta sztuka?

– O sprawach rodzinnych, które wychodzą na światło dzienne często w nieoczekiwanych sytuacjach. Są rzeczy, które o sobie wiemy, a o których nie mówimy. Bywa też odwrotnie – są rzeczy, o których mówimy, a których do końca nie znamy. Ta sytuacja z „Matki brata mojego syna” sprzyja takiej rodzinnej terapii. Bohater, którego gra Marian Opania, podobno miał na kortach zawał. Jedzie do szpitala, do luksusowej kliniki. Jest znanym pisarzem, więc jest osobą publiczną. Cała rodzina przychodzi do niego w odwiedziny. Tego samego dnia są jego urodziny, a jego synowa organizuje przyjęcie. Jest tu podwójny suspens – czy on pójdzie na te urodziny, czy będzie z nim wszystko dobrze. Potem się okazuje, że  może tego zawału nie było. Kolejni członkowie rodziny odwiedzają go i toczą z nim długie rozmowy na różne tematy, życiowe, rodzinne. Mam wrażenie, że ta rodzina po osiemdziesięciu minutach będzie wiedziała więcej o sobie niż jak to się zaczynało.

Czym dla Pana jest dobra komedia?

– Przy komedii przede wszystkim śmiejemy się w sposób niewymuszony. Poza tym lubię, gdy z filmu, czy sztuki teatralnej coś wynika. Fajnie jest się pośmiać, ale warto by z tego ciągu oglądania przez półtorej godziny coś wynikało, żeby widz się czegoś dowiedział. Lubię takie rzeczy łączyć. Dobrze jest, gdy jesteśmy tak rozbawieni, że po prostu nie mamy siły dłużej się śmiać. To  jest bardzo terapeutyczne i takie komedie też znam.
 
Czy komedia może aspirować do tak zwanej sztuki wysokiej?

– To dla widza nie ma znaczenia. Komedia ma być śmieszna i mądra. Widzowie doskonale rozróżniają to, co im się podoba. Dopóki jednak nie zrobimy tego, to trudno podać jakąś receptę. Co to jest sztuka wysoka? To jest coś, co jest mniej popularne i mniej oglądane? Takie filmy jak „Pół żartem, pół serio” możemy nazwać może nie sztuką wysoką, ale kanonem. Z innej beczki – „Ojciec chrzestny” jest filmem gangsterskim, a przecież przynależy do sztuki wysokiej. Czasem mam wrażenie, że etykietkę sztuki wysokiej wyciąga się wtedy kiedy nijak nie można przyporządkować tego tworu i na wszelki wypadek mówi się, że jest to sztuka wysoka. Jak czegoś nie zrozumieliśmy, to znaczy, że tak miało być. Póki mi życia starczy, będę się starał unikać sztuki wysokiej. Chyba, że mi niechcący wyjdzie.

Dziękujemy za rozmowę.

Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz