Teatr Telewizji TVP

„Trzy razy Fredro” – Jan Englert: teatr to jętka jednodniówka

– Prawdziwa klasyka nie traci na wartości tylko dlatego, że zmieniły się kostiumy, obyczaje, technika, bo człowiek pozostaje w gruncie rzeczy taki sam, tylko poddawany jest innym presjom. Trzeba jednak klasykę wystawiać tak, by była zrozumiała dla współczesnego widza – mówi Jan Englert, reżyser jednoaktówki Aleksandra Fredro „Nikt mnie nie zna”.

Czy jednoaktówka „Nikt mnie nie zna” opowiada o miłości i zazdrości?

– Nie można tak czytać jeden do jednego. To raczej rzecz o podejrzliwości, o braku zaufania, a więc bardzo współczesna. Wszystko to jest pokazane w konwencji zabawy. Nie ma tu nachalnej fizyczności, epatowania seksem, kłopotami z seksem lub zdrowiem. Jest wychwytywanie śmiesznostek. Fredro ma tę cechę, że nawet ośmieszając swoich bohaterów, bardzo ich lubi.

Ponad trzydzieści lat temu te jednoaktówki wystawił Andrzej Łapicki. Czy był to dla Pana jakiś punkt odniesienia?

– Nie oglądałem tych spektakli i nie obejrzę. Siła klasyki polega na tym, że została zweryfikowana przez czas. Jeśli utwory Szekspira nadal są wystawiane po upływie czterystu lat od jego śmierci, to znaczy że zachowały wartość. Prawdziwa klasyka nie traci na wartości tylko dlatego, że zmieniły się kostiumy, obyczaje, technika, bo człowiek pozostaje w gruncie rzeczy taki sam, tylko poddawany jest innym presjom. Trzeba jednak klasykę wystawiać tak, by była zrozumiała dla współczesnego widza. Nie da się przy tym – tu odpowiadam na pytanie – zastosować sposobów interpretacji sprzed trzydziestu lat, ba nie da się zastosować sposobów sprzed dziesięciu lat. Teatr to jętka jednodniówka. Dlatego uważam, że nie jest możliwe wyciągnięcie z archiwum spektaklu sprzed 50 lat i skonstatowanie, że to jednak było arcydzieło. Nie, teatr żyje tylko tu i teraz, w bieżącym kontakcie z widzem swojego czasu.

Nie stanowi dla Pana problemu inscenizacyjnego anachroniczność języka Fredry?

– Dlaczego język Fredry miałby być anachroniczny?

Bo ma dwieście lat.

– O anachroniczności języka Fredry można mówić tylko w takim sensie, że jego teksty mają formę, wierszowaną frazę, że wymaga interpretacji, że nie da się go mówić potocznie. Tak można rozumieć anachroniczność Fredry z punktu widzenia surfującego po internecie. My obecnie przestaliśmy rozmawiać, a jedynie się informujemy. A za pomocą tekstu Fredry nie da się informować. Jego treści trzeba wyinterpretować.

Fredro wymaga wyjątkowo dobrych aktorów…

– W najpełniejszym tego słowa artystów, a co najmniej sprawnych rzemieślników. Nie da się go grać metodą serialową. W tym przypadku wszyscy uczestnicy przedsięwzięcia mają świadomość jego wyjątkowości. Dotychczasowe spektakle Teatru Telewizji na żywo pokazane na przestrzeni minionego półtora roku były przeniesieniami gotowych spektakli z teatru. Tym razem będzie w pełni tego słowa znaczenia premiera, po raz pierwszy od mniej więcej czterdziestu lat, z całym ryzykiem klapy, niepowodzenia.

Czy między tymi trzema jednoaktówkami będzie jakieś iunctim? Czy kolejność ma jakieś znaczenie?

– Żadnego poza nazwiskiem autora. To są kompletnie odmienne teksty nie mające ze sobą nic wspólnego. Jeśli już czegoś takiego się doszukiwać, to czynnika gatunkowego. Zaczyna się od jednoaktówki, która jest problemowa, a kończy na niemal farsie, bo „Nikt mnie nie zna” to farsa.

Co będzie dla Pana najtrudniejszym wyzwaniem realizacyjnym?

– Widzowie, którzy będą w studiu podczas spektaklu. Zastanawiam się: dla kogo my bardziej zagramy. Jeśli dla widowni telewizyjnej, to można będzie grać, mówić bardziej „życiowo”, korzystając z czułości mikrofonów. Jeśli dla widzów w studiu, to bardziej teatralnie, głośniej, dobitniej. To kompletnie odmienne sytuacje. Trochę są mi nie na rękę ci widzowie w studiu, ale skoro mi już ich posadzono, to ja to wykorzystam.

Dziękujemy za rozmowę.

Rozmawiali: Paweł Pietruszkiewicz i Krzysztof Lubczyński