Teatr Telewizji TVP

„Trzy razy Fredro” – Piotr Adamczyk: zawód zawdzięczam Papkinowi

– To przedsięwzięcie trochę przypomina to, co znane jest z dawnych tradycji teatralnych, XIX-wiecznych, kiedy reżyser szybko szukał kompanii aktorskiej i sklejał tekst na scenę w ciągu dwóch tygodni do premiery. My mamy trochę podobnie, z ta różnicą, że widownia będzie, i to za jednym zamachem, rzędu co najmniej miliona – mówi Piotr Adamczyk, odtwórca roli Zięby w „Nikt mnie nie zna” w reżyserii Jana Englerta.

Gra Pan główną postać w tej jednoaktówce. Proszę przedstawić pana Ziębę…

– Marek Zięba to niezwykle zazdrosny, podejrzliwy mąż, który przebiera się za oficera i przybywa do swojego domu, aby przekonać się czy ma powody do zazdrości. I gra tę komedię nie mając pojęcia, że jest od samego początku rozpoznany i wodzony za nos.

Czy największa emocja wiąże się z tym, że będzie to premiera na żywo w telewizji, dla ogromnej widowni?

– Niewątpliwie, jak dla wszystkich wykonawców. Poza tym to przedsięwzięcie trochę przypomina to, co znane jest z dawnych tradycji teatralnych, XIX-wiecznych, kiedy reżyser szybko szukał kompanii aktorskiej i sklejał tekst na scenę w ciągu dwóch tygodni do premiery. My mamy trochę podobnie, z ta różnicą, że widownia będzie i to za jednym zamachem, rzędu co najmniej miliona. Mam nadzieję.

Mimo staromodności formy Fredro jest jednak w nastroju wziętym „ze zwykłego życia”, a nie z najcięższych problemów egzystencjalnych. Problemy u niego nie są najcięższego kalibru. Co Pan najbardziej lubi u Fredry?

– Formę i rytm wiersza. Poza tym dla mnie Fredro to początek aktorstwa. Pomysł zostania aktorem wziął się u mnie z tego, że w szkolnym przedstawieniu „Zemsty” miałem zagrać Papkina. Do przedstawienia nie doszło, ale zdążyłem nauczyć się tekstu i postanowiłem coś z tym fantem zrobić. Poszedłem do ogniska teatralnego państwa Machulskich przy warszawskim Teatrze Ochoty, zdałem egzamin i tak się zaczęło. Kiedy zdałem do warszawskiej szkoły teatralnej moją profesorką była Anna Seniuk, świetna specjalistka od Fredry. Bardzo nam hrabiego-komediopisarza przybliżyła.

To Pana pierwsza rola fredrowska w Teatrze Telewizji…

– Tak, natomiast w teatrze „żywym” zagrałem w „Gwałtu, co się dzieje”, w „Dożywociu”. No i sporo spotkań z Fredrą w Teatrze Polskiego Radia.

Rym ułatwia czy utrudnia granie?

– I jedno i drugie. Z jednej strony regularna, rytmiczna, melodyczna struktura tekstu rymowanego ułatwia opanowanie pamięciowe. Z drugiej jednak strony wymaga od aktora większego doświadczenia, umiejętności wejścia w rytm na scenie, niefałszowania.

Ceni Pan swoją przygodę z Teatrem Telewizji?

– Właściwie zawdzięczam mu swój sukces w zawodzie. W połowie lat dziewięćdziesiątych robiło się jeszcze bardzo dużo spektakli, w gruncie rzeczy na zapas. Dlatego nie będąc jeszcze znanym aktorem miałem już na swoim koncie kilkanaście ról na telewizyjnej scenie. To tymi rolami chwaliłem się przed kolejnymi reżyserami. Teatr Telewizji jest poza tym dla aktorów szansą na spotkanie z literaturą, z którą rzadko spotykamy się przy innych okazjach. To nie jest teatr niszowy, do którego przyjdzie kilkaset czy nawet kilka tysięcy widzów. Tu nawet najskromniejsza widownia to kilkaset tysięcy. To największy teatr w Polsce, coś wyjątkowego w skali światowej. Ma nie tylko renomę, ale i wierną widownię. Mam nadzieję, że dzięki tej widowni nie zginie.

Czy wspólna realizacja warszawsko-krakowsko-katowicka „Fredry”, to także przypomnienie faktu, że kiedyś Teatr Telewizji tworzony był w ośrodkach regionalnych, nie tylko w Warszawie, ale także w Krakowie, Łodzi, Poznaniu, Gdańsku?

– Sam grałem w wielu realizacjach krakowskich. Dziś w kulturze bardzo dużo do powiedzenia ma komercja. Warto, żeby ten teatr robiono nie tylko na Woronicza, ale żeby także koleżanki i koledzy z innych ośrodków mieli możność zaprezentowania swoich ciekawych dokonań. Mam nadzieję, że warunkach dominowania komercji zostanie zauważone, że jest pokaźna liczba widzów, którzy mają potrzeby i aspiracje kontaktu z kulturą wyższego rzędu.

Dziękujemy za rozmowę.

Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz