Teatr Telewizji TVP

„Czarnobyl – cztery dni w kwietniu” – Zbigniew Lesień: odpowiedzialność się jakoś rozmyła

– Jeśli się miało wiedzę o skali zagrożenia i z pełną świadomością wysłało się polskich kolarzy na Ukrainę to za to się powinno ponieść odpowiedzialność – mówi Zbigniew Lesień, grający rolę prezesa Polskiego Związku Kolarskiego w sztuce „Czarnobyl – cztery dni w kwietniu” w reżyserii Janusza Dymka.

Gra Pan w spektaklu „Czarnobyl – cztery dni w kwietniu” prezesa Polskiego Związku Kolarskiego, który zdecydował o wysłaniu polskich kolarzy na Wyścig Pokoju do Kijowa tuż po awarii reaktora w elektrowni…

– Tak. Nie można było użyć nazwiska, ale wszyscy wiedzą lub mogą się dowiedzieć, kto nim był. A całą sytuację znamy dzięki ówczesnemu trenerowi kolarzy Ryszardowi Szurkowskiemu, który w spektaklu występuje z imienia i nazwiska.

Co może Pan powiedzieć o pracy na tą rolą?

– Reżyser spektaklu Janusz Dymek reprezentuje tak zwaną starą szkołę. On potrafi pracować z aktorem i wyciągnąć z niego jakąś prawdę. Daje duży margines propozycji i to jest fantastyczne. Niektórzy coś potrafią narzucać zupełnie bez przemyśleń. Janusz był do pracy nad tym spektaklem bardzo przygotowany. My na te sprawy związane z awarią elektrowni w Czarnobylu patrzymy z perspektywy czasu. Jednak ta sprawa z zatajeniem informacji o katastrofie była bardzo bulwersująca. Jak zapoznaliśmy się z materiałami, jak to przebiegało, to najlżejszym słowem, jakiego się można użyć jest łajdactwo. Jeśli się miało wiedzę o skali zagrożenia i z pełną świadomością wysłało się polskich kolarzy na Ukrainę, to za to się powinno ponieść odpowiedzialność. A tu ta odpowiedzialność jakoś się rozmyła. Ja byłem zadowolony z tej roli. Zresztą  z Januszem Dymkiem robiłem wcześniej „Aferę mięsną” o sprawie Wawrzeckiego.

Grał Pan tam rolę Witolda Jarosińskiego. Pan Janusz Dymek powiedział, że uwielbia Pana w takich mocnych rolach, takich chamsko działających…

– Cieszy mnie to, ale osobiście jestem bardzo wrażliwy i delikatny. Chociaż zawsze jest ciekawiej zagrać rolę jakiegoś mrocznego typa. W tym Teatrze Faktu składa się to z takich półsłówek. Tu nie można za bardzo konfabulować na temat. Jeśli to jest jednak Teatr Faktu, to musi to być wiarygodne. W rosyjskim teatrze MChAT aktor, który gra złego, to ma 150 procent wzięte ze wszystkich złych typów – i się drapie, i wygląda niechlujnie, i minę ma ponurą… U nas musi to być prawda czasu, prawda ekranu. Po naszej wspólnej z Januszem pracy nad „Aferą mięsną” mamy pełne zaufanie do siebie. Inna sprawa, że znamy się z Dymkiem jeszcze z czasów szkoły. To jest fajny układ. Pamiętam jak robiliśmy „Indeks” z Januszem Kijowskim – to był jego pierwszy film. My wszyscy mieliśmy za sobą te same historie pokoleniowe. To była inna płaszczyzna porozumienia. Wystarczyło jedno spojrzenie i już wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Jak śpiewałem w jakiejś scenie piosenkę Okudżawy, to wszyscy ją znali. Tak samo mam z Dymkiem – same superlatywy.

Akurat my doskonale pamiętamy tę czarnobylską katastrofę. My, bo na przykład Leszek Lichota miał wtedy 9 lat i pamięta, że wypił płyn Lugola, który mu bardzo smakował. Jakie są Pana wspomnienia?

– My tu nie mieliśmy świadomości, że to się może tak rozprzestrzenić i nawet zagrozić naszej egzystencji. Ze względu na niedoinformowanie nie byliśmy świadomi pełni zagrożenia. Po tylu latach już się wydaje, że chyba skończyło się to dla nas w miarę pokojowo – jak tu stoimy zieloni nie jesteśmy, ani rogi nam nie wyrosły. Pamiętam, że pół roku po katastrofie pojechałem do Białegostoku, bo chciano, bym tam objął teatr. Oprowadzał mnie dyrektor wydziału kultury, pokazywał jaki jest ten Białystok fajny, jakie lasy fajne. „Ale skażone, panie dyrektorze” – odpowiedziałem. Chociaż pamiętam, że ta propaganda umniejszająca skalę zagrożenia jakoś zadziałała – pewnie duże znaczenie miała też ta akcja z płynem Lugola.

Dziękujemy za rozmowę.

Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz