Teatr Telewizji TVP

„Czarnobyl – cztery dni w kwietniu” – Urszula Grabowska: wiedzieliśmy, że stało się coś złego

– Była w bardzo kiepskiej kondycji psychicznej, czuła się osamotniona. Problemem było to, że jej stosunek do realiów radzieckich przekładał się na jej życie osobiste. Praca męża w Związku Radzieckim dawała jednak rodzinie dochody, o których w Polsce mogliby tylko pomarzyć – mówi Urszula Grabowska o swojej bohaterce ze spektaklu „Czarnobyl. Cztery dni w kwietniu”.

Podczas katastrofy elektrowni jądrowej w Czarnobylu miała Pani dziesięć lat. Czy pamięta Pani coś z tamtego czasu?

– Rzeczywiście wtedy byłam bardzo mała, ale jednak coś pamiętam. Pamiętam kolejki w przychodni zdrowia. Staliśmy wtedy z rodzicami po płyn Lugola. Mój mąż ze spektaklu, czyli Leszek Lichota powiedział, że płyn Lugola mu smakował. Ja muszę powiedzieć, że dla mnie był po prostu niedobry. Nawet w przypadku tak małych dzieci, jak ja wtedy, wiedzieliśmy, że dzieje się coś dziwnego. Rodzice rozmawiali ze sobą inaczej niż zwykle. Byli jakoś tak dziwnie zaniepokojeni. Byliśmy jako dzieci świadomi, że ta jakaś niesamowita sytuacja dotyczy nas wszystkich. W szkole rozmawialiśmy o tym i próbowaliśmy jakoś to interpretować. Wiedzieliśmy, że stało się coś złego. Przeczuwaliśmy, że za tymi wszystkimi wydarzeniami kryje się jakaś mroczna tajemnica. Czuliśmy się trochę jak w innym świecie.

Spektakl „Czarnobyl. Cztery dni w kwietniu” dotyczy właśnie dramatycznych dni po katastrofie w elektrowni. Pani gra rolę Anny, żony polskiego dziennikarza, który wtedy był korespondentem w Moskwie. Jaka jest ta Pani bohaterka?

– Nie była to łatwa praca. Tu musiało być szybkie wejście w rolę. Na planie poznałam Blankę Popowską, która była pierwowzorem teatralnej Anny. Dzieliła się ze mną swoimi odczuciami z tamtego okresu, ale także z pobytu w Związku Radzieckim. Była w bardzo kiepskiej kondycji psychicznej, czuła się osamotniona. Problemem było to, że jej stosunek do realiów radzieckich przekładał się na jej życie osobiste. Praca męża w Związku Radzieckim dawała jednak rodzinie dochody, o których w Polsce mogliby tylko pomarzyć. Jednak, pomimo tej świadomości, Anna nie potrafi ukrywać zniesmaczenia otaczającą ją rzeczywistością.

Reżyser Janusz Dymek powiedział, że Pani miała swój pomysł na zagranie roli Anny. Miała ona być dla męża ciepła, podtrzymująca. To właśnie Blanka Popowska miała zaprotestować…

– Sytuacja dla Anny była tam bardzo stresująca i trudno było, żeby nie okazywała swojej irytacji. Natomiast jeśli chodzi o okazywanie ciepła to było oczywiste, jeśli chodzi o sceny z synem. Cała ta irytacja związana była z pracą męża.

Wiemy od reżysera Janusza Dymka, że praca na planie była bardzo uciążliwa. Spektakl musiał być zrealizowany w osiem dni. Jak Pani to wspomina?

– W moim przypadku były tylko dwa dni zdjęciowe. Ten pierwszy mój dzień to był w ogóle pierwszy dzień zdjęciowy. To zawsze jest trudne – człowiek musi podejmować decyzje, jak zagrać to, co mu zlecono. Zawsze trudne jest wejście w projekt. Mój drugi dzień zdjęciowy był znacznie łatwiejszy. Ogólnie muszę powiedzieć, że cała ekipa zatrudniona do spektaklu spisała się na medal. Zachowując hierarchię muszę stwierdzić, że reżyser Janusz Dymek był na planie po prostu jak ojciec. (śmiech) Sama się dziwię, że to się udało tak sprawnie zrobić w tak niesamowicie krótkim czasie.

W internecie jest prawie wszystko, także o Pani. Wiemy, że miała Pani okazję wystąpić w swojej karierze w niespełna dziesięciu spektaklach Teatru Telewizji, czyli czymś na pograniczu teatru żywego i filmu. Jak Pani ocenia tę formułę?

– Teatr Telewizji był zawsze dla mnie czymś wyjątkowym. I bardzo cenne było to, że spektakle były realizowane nie tylko w Warszawie przy Woronicza, ale i w Krakowie, w Łodzi, Wrocławiu, Poznaniu… Mój pech życiowo-zawodowy polegał na tym, że akurat kiedy skończyłam szkołę teatralną pod Wawelem, ośrodek krakowski zaprzestał produkowania sztuk Teatru Telewizji. Muszę przyznać, że występy w spektaklach TTV jest to ogromy prestiż. Sztuki, które znajdowały się w repertuarze, były warsztatowo wymagające. Ubolewam, że tych spektakli produkuje się obecnie tak mało, niezależnie od tego, jakie są przyczyny. Trzeba sobie uzmysłowić, że to jest największy teatr w Polsce i dociera „pod strzechy”, czyli do osób, które mieszkają w mniejszych miejscowościach i trudno im do teatru dotrzeć. W tym kontekście bardzo pożyteczna jest inicjatywa Internetowy Teatr TVP dla szkół.

Dziękujemy za rozmowę.

Rozmawiali: Krzysztof Lubczyński i Paweł Pietruszkiewicz