„Skutki uboczne” – Krzysztof Stroiński: nie analizuję – gram
– To sztuka o niejednoznacznym, magmowatym świecie, w którym wszystko jest możliwe, w którym postawy ludzkie zmieniają się jak w kalejdoskopie – mówi Krzysztof Stroiński, grający Jerzego w „Skutkach ubocznych” Petra Zelenki.
Proszę przedstawić telewidzom postać Jerzego…
– Ja tego w ogóle nie analizuję. To rola dla literaturoznawców i krytyków. Gdybym zaczął analizować, to bym nie mógł grać. Analizowanie postaci paraliżuje. Trzeba znajdować aktorskie klucze do niej. Tylko tyle. Po prostu biorę rolę i staram się ją dobrze zagrać. Nie wiem, kim jest Jerzy, to się okaże dopiero w trakcie pracy i tworzenia przedstawienia na różnych etapach. Pewnie nie wie także reżyser. Może nie wie sam Zelenka? W żaden sposób nie wymyśliłem sobie na początku tej roli. Nie przeprowadzam żadnej tezy. Gdyby tak było, nie mógłbym jej naprawdę grać. To pan, jako widz, ma odczytać graną przeze mnie postać.
A jakie wrażenia wyniósł Pan z lektury tekstu „Skutków ubocznych”?
– Jest w nim tyle różnych barw, tyle migotliwości, że nie sposób tego ogarnąć. I wybranie którejś z wersji postaci bohatera jest dramatem, bo każda może być ciekawa. To sztuka o niejednoznacznym, magmowatym świecie, w którym wszystko jest możliwe, w którym postawy ludzkie zmieniają się jak w kalejdoskopie. I te same postawy dla jednych są piękne, dla innych śmieszne. O świecie, który przypomina ruchome piaski. W którym nie ma nic stałego, nie mówiąc już o tym, że nic pewnego. A może nie o tym jest ta sztuka? Nie wiem. Skoro sztuka jest tak wieloznaczna, to pozwólmy jej taką zostać. Do samego dna.
„Płynna ponowoczesność” opisana przez Zygmunta Baumana?
– Jeśli Panu odpowiada taka kwalifikacja, to nie mam nic przeciwko temu.
Jak Pan odczytuje sens samego tytułu „Skutki uboczne”?
– Nie potrafię podać jednej interpretacji, ale może to oznaczać na przykład to, że wszystko co czynimy i mówimy na tym świecie rodzi skutki uboczne, które zmieniają sens tego co robimy. Wbrew i obok naszej woli. Świat jest płynny jak magma i kompletnie nieuchwytny. Sami dla siebie jesteśmy niezrozumiali i nieuchwytni, nie tylko świat na zewnątrz nas. Ja to też czuję przez skórę. To naocznie widać, więc to nie jest żaden artystyczny koncept dramaturga, lecz żywa oczywistość. Mój bohater, który jest niby człowiekiem dość przyzwoitym, może się okazać gorszym niż się wydaje, a jego protagonista Jan – przeciwnie. Ale już wchodzę w przeprowadzanie tezy, a nie umiem i nie chcę jej przeprowadzać. Może odpowiedzią na pana pytania jest to, że sztuka Zelenki jest bardzo czeska w widzeniu świata. To bardzo realistyczna i bardzo śmieszna sztuka o tym, co dzieje się z człowiekiem w tych czasach.
Jak w takim razie pracuje się nad tekstem o takiej wieloznaczności?
– Skupiam się i gram. O ile jestem bardzo gadatliwy na próbach, o tyle na planie milczę i mówię tylko tekstem.
Nie czuje się Pan zamknięty w rolach ludzi nadwrażliwych?
– A takie gram? Nie odbieram tak tego. Bo każda rola jest inna. Co to znaczy nadwrażliwość? Nie ma czegoś takiego jak jedna nadwrażliwość. Każda jest inna, każdy jest na coś innego nadwrażliwy.
Pamięta Pan swój debiut w Teatrze Telewizji 38 lat temu?
– Jak przez mgłę, tym bardziej, że na początku grałem dość rzadko.
To był epizod w „Poczcie” Tagore w reżyserii Laco Adamika.
– Nie pamiętam sztuki, pamiętałem Adamika, z którym później też pracowałem.
A którąś rolę w Teatrze Telewizji ceni Pan sobie szczególnie?
– Nie pielęgnuję pamięci o rolach, ale dość dobrze pamiętam epizod w „Procesie” Kafki w reżyserii Agnieszki Holland. Kołacze mi się też w pamięci Apollo Korzeniowski w „Weselu pana Balzaka” Iwaszkiewicza czy Kanonik w „Heloizie i Abelardzie” Vaillanda w reżyserii Agnieszki Glińskiej. Było tego sporo w każdym razie.
Odpowiada Panu ta forma teatru?
– Tak, to ciekawa synteza teatru, filmu i czegoś jeszcze.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Krzysztof Lubczyński