Teatr Telewizji TVP

„Przyjęcie” – Krzysztof Stelmaszyk: ciekawe i bolesne portrety

– Akcja przebiega, jak to u Mike’a Leigha, który zajmuje się ludzkimi emocjami. Bardzo precyzyjnie portretuje współczesne postaci. Każda z nich ma jakiś problem i każda z nich kwalifikuje się na wizytę u psychoterapeuty. Są to bardzo ciekawe i bolesne portrety – mówi Krzysztof Stelmaszyk, odtwórca roli Laurence’a w spektaklu „Przyjęcie” w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego.

Zanim powstał spektakl Teatru Telewizji, „Przyjęcie” Mike’a Leigha w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego było wystawiane w warszawskim Teatrze Nowa Praga. Premiera odbyła się na początku 2005 roku. Jak Pan wspomina pracę nad tym przedstawieniem?

– Doskonale pamiętam to przedstawienie i pamiętam próby poprzedzające to przedstawienie. Wystawialiśmy „Przyjęcie” właśnie w Teatrze Nowa Praga. Graliśmy to, może niezbyt długo, aczkolwiek reakcje publiczności były bardzo przychylne. A i na recenzje krytyków też nie można było narzekać. W jednej z nich napisano, że spektakl daje do myślenia, jednak nie próbuje kokietować widza rzekomą głębią treści i pozbawionym sensu formalnymi udziwnieniami.

Pod koniec 2008 roku odbyły się zdjęcia do „Przyjęcia” jako spektaklu Teatru Telewizji. Premiera odbyła się w maju 2009 roku. Taka adaptacja przedstawienia do Teatru Telewizji to nie jest mechaniczne przeniesienie…

– Odniosłem wrażenie, że nie było odważnych do dokonania adaptacji po śmierci reżysera Krzysztofa Zaleskiego. Rejestrowaliśmy to niemal w takiej postaci, w jakiej graliśmy przedstawienie w żywym teatrze. Ten tekst jest bardzo precyzyjnie wymyślony przez Mike’a Leigha. W fazie postprodukcji robiony jest montaż. W trakcie tego montażu dokonywane były skróty, które – moim zdaniem – niekoniecznie były fortunne. Było wiele pauz, które wypełniały jakieś napięcie i wpisane zostały w precyzyjny scenariusz Mike’a Leigha, a zostały powycinane. Domyślam się, że przyczyna tkwiła tu w narzuconym przez nadawcę wymogu określonego czasu trwania spektaklu, więc trzeba było przyciąć. Pamiętam, że bardzo ubolewałem nad tym. Wydaje się, że autor tekstu chyba nie byłby do końca zadowolony z efektu końcowego.

Jaki wpływ na pracę na planie miała świadomość choroby, a później śmierci, Krzysztofa Zaleskiego. Czy to stanowiło jakieś obciążenie, czy może było źródłem mobilizacji?

– Byliśmy oczywiście świadomi, że Krzysiek jest chory. Z drugiej strony wiedzieliśmy, że takim najlepszym ludzkim lekarstwem jest praca. On i my byliśmy pochłonięci tą pracą. Była to wyjątkowo dziwna praca, ale jednak praca. On lubił tę robotę. On był reżyserem z jakiegoś wewnętrznego wyboru. Zawsze będę pamiętał pracę nad tym spektaklem, bo było to rzeczywiście coś niesamowitego.

W spektaklu wciela się Pan w Laurence’a, pośrednika sprzedaży nieruchomości. Co Pan może powiedzieć o tej postaci?

– Jest to mąż kosmetyczki Beverly, głównej bohaterki spektaklu. We dwoje są parą gospodarzy tytułowego przyjęcia. Akcja przebiega, jak to u Mike’a Leigha, który zajmuje się ludzkimi emocjami. Bardzo precyzyjnie portretuje współczesne postaci. Każda z nich ma jakiś problem i każda z nich kwalifikuje się na wizytę u psychoterapeuty. Są to bardzo ciekawe i bolesne portrety. Podsumowując, Laurence to towarzysz życia głównej bohaterki, równie popieprzony jak ona sama.

I nienajlepiej kończy…

– No raczej, skoro strzela sobie samobója.

Sztuka jest z 1977 roku. Wydaje się, że od tamtego czasu nasze życie znacznie przyspieszyło – te telefony komórkowe, internet. Jak to się dzieje, że ten tekst po tych kilkudziesięciu latach bez problemu się broni?

– Technologia się zmienia, ale nasze problemy w tej naszej zachodniej cywilizacji po prostu nasilają. Ten tekst dzisiaj nabiera może innego kolorytu, innych barw. W swojej esencji pozostaje ten sam.

W Teatrze Telewizji zadebiutował Pan w 1985 roku. W sumie było czterdzieści spektakli z Pana udziałem. Najbogatszy był 1997 rok. Ostatnio widzowie oglądali Pana w „Next-Ex” i w „Przerwaniu działań wojennych” w reżyserii Juliusza Machulskiego. Jakie jest Pana spojrzenie na ten rodzaj twórczości artystycznej?

– Ja bardzo lubię tę formę i żałuję, że w jakiś sposób to się kończy. Wiem, że wiele osób ma dobrą wolę, żeby Teatr Telewizji istniał, ale są wymogi rynku i one bywają bezwzględne. Być może ten upadek jest nieunikniony. Ale naprawdę żałuję, bo ten Teatr Telewizji miał i wciąż ma swoją widownię. Ale wydaje się, że dzisiejsza ekonomia coraz mniej liczy się z tymi widzami.

W czasach, gdy robiono dziesiątki spektakli rocznie, Teatr Telewizji był doskonałą szkołą dla aktorów…

– Oczywiście. Dodatkowo zyskiwał na tym gust widza, takiego, jak to się mówi, szerokiego. Ten gust był szlifowany przez wybitnych artystów, którzy grali w przedstawieniach Teatru Telewizji. Kto miałby dziś ten gust kształtować? Przecież nie każdy może dotrzeć do teatru żywego planu, ale także nie każdego stać na bilet. Ten Teatr Telewizji to jest jednak wartość wyższa. Bardzo bym chciał, żeby się obronił.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Paweł Pietruszkiewicz