Teatr Telewizji TVP

„Operacja Reszka” – Zbigniew Lesień: typ charakterystyczny

– Postać generała MSW zbudowałem z obserwacji typu, który w PRL był w kręgach władzy rozpowszechniony, ale i dziś się zdarza – mówi Zbigniew Lesień, odtwórca roli generała MSW w przedstawieniu „Operacja Reszka”.

Jak to jest wyobrazić sobie dla potrzeb roli postać PRL-owskiego generała MSW?

– Miałem już wtedy za sobą doświadczenie w tego typu paradokumentalnej formie teatralnej, w Teatrze Faktu. Mam na myśli rolę Jarosińskiego, sekretarza PZPR, w widowisku „Mięso”, dotyczącym tzw. afery mięsnej i sprawy Wawrzeckiego. Tego typu postacie są w pewnym stopniu pokrewne, reprezentujące ogólny typ peerelowskiego aparatczyka, czy to wojskowego, czy cywilnego, z jego charakterystycznym językiem, mentalnością, sposobem bycia. Każdy, kto pamięta tamte czasy, kogoś takiego widział albo słyszał o nim choć raz, czasem w urzędzie, czasem w telewizji, studenci spotykali się z takimi typami wykładowców w studium wojskowym, z ludźmi, którzy przyszli znad Oki. W związku z tym, że i ja dobrze pamiętam tamte czasy, miałem okazję poczynić tego typu obserwacje, które posłużyły mi do stworzenia tego typu postaci na ekranie. Na przykład w latach osiemdziesiątych byłem szefem ZASP na Dolnym Śląsku i w stanie wojennym przesłuchiwano mnie na taką okoliczność, że jakoby kieruję tam bojkotem aktorskim. Przesłuchiwało mnie dwóch takich, jeden „dobry”, drugi „zły”, według podręcznikowego schematu. Teraz widuję niektórych z nich w teatrze, już bardzo starszych panów, poruszających się o lasce. Bardzo lubią kulturę. Może przychodzą popatrzeć na niektórych kolegów na scenie? (śmiech).

Rolę w tym gatunku zagrał Pan też w widowisku Janusza Dymka „Czarnobyl. Cztery dni w kwietniu”, innym przedstawieniu Telewizyjnego Teatru Faktu…

– Tak, w tamtym przypadku była to postać prezesa Polskiego Komitetu Olimpijskiego, czyli też figura nomenklaturowego prezesa, z charakterystycznymi rysami zachowania takiego sportowego działacza. Nawiasem mówiąc, mimo zmiany ustroju, takie typy spotyka się i dziś. Widać każda władza, jak by nie była, wytwarza taki wspólny mianownik typu „wicie, rozumicie”.

Jak wspomina Pan samą realizację przedstawienia?

– Jak pracę na planie filmowym. Właściwie poza formalnym zakwalifikowaniem do kategorii Teatru Telewizji, niewiele przypominało to moje dotychczasowe doświadczenia pracy w realizacjach z zakresu tego gatunku. Pracowaliśmy wyłącznie w plenerach i wnętrzach naturalnych, a rytm akcji i dialogi były zdecydowanie filmowe.

Co Pan najlepiej wspomina z realizacji?

– Współpracę ze Zdzichem Wardejnem, który grał Pułkownika MSW. To świetny kolega i twórczy aktor, mający poza tym doświadczenia z tamtych czasów, dość dramatyczne i barwne.

Z Teatrem Telewizji zaczął Pan współpracować w 1971 roku…

– Już 42 lata, jak ten czas leci. To było w ośrodku poznańskim, u Izy Cywińskiej. Zapamiętałem dobrze pierwszą rolę, bo to było w „Nocach i dniach” Dąbrowskiej. Potem Iza zaangażowała mnie do dwóch realizacji ze swojej ulubionej literatury rosyjskiej, do „Płaszcza” Gogola i do „Śmierci Tarełkina” Suchowo-Kobylina. Zagrałem też w „Kobrze” według Raymonda Chandlera wyreżyserowanej przez Marka Piestraka. W sumie było kilkanaście realizacji z moim udziałem.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Krzysztof Lubczyński