Teatr Telewizji TVP

„Kolacja na cztery ręce” – Kazimierz Kutz: geniusz pyszny lub skromny

– Haendel, to taki ówczesny celebryta, który za powodzenie płaci cenę psychiczną, nieustannego strachu przed konkurencją, cenę nieustannego wysługiwania się możnym, cenę samotności. Skromny Bach, żyjący w niedostatku, który za swoje genialne kompozycje nie otrzymał złamanego szeląga, jawi się na tym tle jako człowiek wolny, który może cieszyć się samym aktem tworzenia – mówi Kazimierz Kutz, reżyser przedstawienia „Kolacja na cztery ręce” według sztuki Paula Barza.

Co Pana zainteresowało w tej sztuce?

– Po pierwsze to, jak powikłanymi drogami wędruje sztuka, artyści. To, z jak różnych źródeł rodzą się arcydzieła. Jedne dzieła tworzą artyści ogarnięci przekonaniem o swojej misji, pewni siebie, wulkany energii, a inne niepozorni ludzie, których nawet nie podejrzewalibyśmy o taki potencjał, skromni, cisi, zahukani. Tomasz Mann był przez większość swojego życia uznawany za wielkiego pisarza, obdarzony mianem „olimpijczyka”, powszechnie szanowany, zapraszany na uniwersytety, traktowany jako autorytet duchowy i moralny. A równy mu rangą artystyczną Kafka zmarł kompletnie nieznany, pogardzany przez najbliższe otoczenie jako niskiej rangi urzędnik. Jeden i drugi stworzyli wielką, choć bardzo odmienną literaturę. Francois Villon, twórca „Wielkiego testamentu” umarł w młodości jako anonimowy, wyniszczony nędzą żebrak, a w tym samym czasie jacyś dworscy wierszokleci grzali się w cieple i mieli co jeść. Historia kultury pełna jest takich przykrych historii.

Barz ujął to zagadnienie szczególnie ciekawie?

– Raczej jako jedyny napisał sztukę poświęconą temu tematowi. Nie uważam tekstu Barza za arcydzieło sztuki dramatycznej, lecz za bardzo dobrze napisany tekst użytkowy dla teatru. Barz posadził na przeciwko siebie dwóch genialnych kompozytorów, mówię –  posadził, bo w rzeczywistości nigdy się nie spotkali, z których jeden, Haendel był istnym pieszczochem losu, artystą wziętym przez bogatych mecenasów, hołubionym na dworach, na salonach, hojnie opłacanym, bogatym. I do tego lubił korzystać z uroków życia. Genialny Bach był skromnym organistą i kantorem czyli śpiewakiem w kościele św. Tomasza w Lipsku, obarczonym liczną rodziną i borykającym się całe życie z kłopotami materialnymi.

Zadecydował o tym czysty przypadek czy też obaj artyści wykuli swój los?

– Jedno i drugie, jak zwykle w życiu. Do pewnego stopnia ślepy los kierował nimi, stawiając ich w takim a nie innym położeniu życiowym. Można jednak powiedzieć, że Haendel pomógł swojemu losowi, komponując muzykę wielką, ale jednocześnie komunikatywną, efektowną, imponującą przepychem dźwiękowym, uwielbianą. Jego słynna muzyka wodna czy muzyka ogni sztucznych towarzyszyła wielkim przyjęciom i balom możnych tego świata. Lubili ją, bo była dźwięczna i optymistyczna, podkreślała triumfalne aspekty życia człowieka. Bach tworzył muzykę trudną, dla szerszej publiczności mało komunikatywną, właściwie filozoficzną, o skomplikowanej fakturze, a w podstawowym odbiorze raczej posępną. Nie była więc pokupna rynkowo.

To jednak także sztuka o cenie, jaką się płaci za sukces w sztuce…

– Haendel, to taki ówczesny celebryta, który za owo powodzenie płaci cenę psychiczną, nieustannego strachu przed konkurencją, cenę nieustannego wysługiwania się możnym, cenę samotności. Skromny Bach, żyjący w niedostatku, który za swoje genialne kompozycje nie otrzymał złamanego szeląga, jawi się na tym tle jako człowiek wolny, który może cieszyć się samym aktem tworzenia. Czy jednak konkluzja o moralnym zwycięstwie Bacha jest taka oczywista? Moim zdaniem prawda jest taka, że wszyscy ciężko płacą za towar zwany życiem, tylko każdy trochę inaczej.

Dlaczego spośród wielu wybitnych aktorów zdolnych udźwignąć te role, wybrał Pan właśnie Janusza Gajosa i Romana Wilhelmiego?

– Gajos w tamtym czasie, prawie ćwierć wieku temu, dopiero zaczynał wchodzić na linię wznoszącą, nie miał wtedy jeszcze statusu gwiazdora. Wilhelmi miał od lat wysoką pozycję w swoim zawodzie. I właśnie ta – z jednej strony – zauważalna jeszcze niepewność Gajosa, resztki kompleksu zaznaczające się jeszcze na tle jego bujnie rozwijającego się talentu, a z drugiej strony krwista bujność talentu popularnego Wilhelmiego, jego dynamizm i pewność siebie, zadecydowała o moim wyborze. Wilhelmi zresztą niedługo potem umarł przedwcześnie, po ciężkiej chorobie, więc można powiedzieć, że także w życiu los dopisał tragiczną puentę do losu obu artystów.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał: Krzysztof Lubczyński