„Wysocki” – Izabella Cywińska: nie robić mszy z klęski
– Wysocki określa Polskę jako „kraj jakichś biednych, wystraszonych ludzi, którzy siebie nawzajem lękają się bardziej niż knuta i Sybiru”. Jak to bardzo aktualne do dziś – mówi Izabella Cywińska, reżyser przedstawienia „Wysocki” Władysława Zawistowskiego.
Co zainteresowało Panią w dramacie Zawistowskiego?
– Kilka rzeczy. Po pierwsze, uderzająca zbieżność jego problematyki z wydarzeniami ówczesnej Polski, połowy lat osiemdziesiątych. Oczywiście zbieżność nie literalna, bo sztuka dotyczy okresu powstania styczniowego i zahacza retrospektywnie o czasy powstania listopadowego, ale zbieżność ideowa, zbieżność sensu i nastroju. Po drugie, to jest po prostu bardzo dobrze, powiedziałabym, że fachowo napisany tekst dramatyczny. Po trzecie jego zaletą było to, że został napisany z perspektywy współczesnej nam, przez współczesnego autora, że nie było to kolejne sięganie po klasyków romantyzmu, co wydawało mi się wtórne. Poza tym tylko we współczesnym tekście mogła znaleźć się pamięć bagażu doświadczeń polskich XIX i XX wieku, z ruchem „Solidarności” lat 1980-1981. W sposób artystycznie dyskretny Zawistowski obdarza tą świadomością, czy nadświadomością swoich bohaterów.
Przypomnijmy, że do tytułowego Wysockiego przychodzą dwaj delegaci styczniowego rządu powstańczego, którzy chcą go zjednać dla sprawy i nakłonić do firmowania powstania swoim legendarnym nazwiskiem jako ktoś w rodzaju powstańczego prezydenta, a on odmawia, bo jest stary, chory, rozgoryczony, pozbawiony złudzeń i wiary…
– Nie tylko on. Także panowie, którzy do niego przychodzą, członkowie rządu powstańczego nie tryskają optymizmem. Im też wyraźnie brak silnej wiary w powodzenie zrywu. Są to ludzie świadomi i widzą, że powstanie nie ma szans. Jeśli próbują przekonać Wysockiego, to głównie po to, żeby przekonać siebie. Robią wrażenie ludzi, którzy przyszli do Wysockiego z nadzieją, że to on tchnie w nich energię i wiarę.
Jednak poza brakiem energii i wiary, w tym przedstawieniu uderza też coś więcej, jakaś atmosfera zatrucia, nawet absurdu…
– Tak, bo nie wszystkich może zadowalać wizja moralnych zwycięstw Polaków miażdżonych przez przeważające siły podłego wroga. To samooszukiwanie się. Trucizna bierze się jeszcze z czegoś innego. W tym tekście w tle powstania jest świat strachu, podejrzeń, zdrady, kolaboracji, apatii, patriotycznego pustosłowia. Jest echo pochopnych oskarżeń, tajnych sądów, zgniła i dwuznaczna atmosfera konspiracji czy dosadniej mówiąc – konspiry. Poza tym w tym tekście padają bardzo ostre słowa pod adresem Polski, Polaków. Wysocki mówi, że, „to kraj jakichś biednych, wystraszonych ludzi, którzy siebie nawzajem lękają się bardziej niż knuta i Sybiru”. Jak to bardzo aktualne do dziś.
Kiedy członek rządu, Agaton Giller mówi, że klęska uczyni Polaków lepszymi, Wysoki wybucha: „Z klęski chcesz czynić mszę?” i dodaje, że „jeśli Polacy będą sobie Polskę wyrywać i szarpać, to „nawet ginąć za nią nie warto”.
– To niesłychanie brutalne słowa, ale Wysocki ma do nich prawo. A może raczej Zawistowski, który takiego właśnie Wysockiego stworzył. Jak ktoś napisał, do polskich pamiątek narodowych należą rany nie tylko zadane przez wrogów, ale także rany samobójcze i rany bratobójcze.
Czy tę sztukę należy zaliczyć do nurtu „szargania narodowych świętości”, narodowych rozrachunków?
– Rozrachunków może w pewnym stopniu tak, ale „szargania świętości” już chyba nie, bo one wcześniej zostały poszargane. Polacy się już z tym oswoili. I sztuka i przedstawienie powstały w czasie, kiedy w Polakach wygasła już wiara w potrzebę wzniecania powstań. Mieli już dosyć odwiecznego powtarzania swojego losu. Chcieli czegoś innego.
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał: Krzysztof Lubczyński